Epidemia w tubylczej wiosce – rozprzestrzenienie
Przewidywania Karola, które spełniły się co do joty wprawiły mnie w przerażenie. Nie licząc wodza i szamana w jednej osobie, zachorowali wszyscy pozostali autochtoni. Wraz z Osłem, matematykiem i Natalią mieliśmy pełne ręce roboty. Pielęgnacja, ciągłe sprzątanie, pomoc mojej żonie w przygotowywaniu posiłków. Papka z manioku rozcieńczona wodą smakowała fatalnie.
Szaman zniknął z wioski na 2 dni. Kiedy się pojawił, położył przed nami naręcze rośli, z których polecił przygotować wywar z którego zamierzał sporządzić lekarstwo.
Osioł zaczął się ze mnie śmiać. Z moich obaw, z leku, który w końcu miał uzasadnienie. Czego się boję? Jestem przerażony, że tubylcy mogą umrzeć i przez kolejne dni będziemy bawić się w grabarzy. Jeśli przeżyją młode kobiety, co przewidział Karol, będę zmuszony wypełnić swój obowiązek i założyć harem, aby wymieszać geny. Odpowiedzialność za co najmniej kilka żon i tuzin, albo więcej dzieci, wcale nie napawała mnie optymizmem. Pewnie co drugi dzień czeka mnie wyjście na polowanie, codziennie zaś udzielanie się w życiu wioski. Jestem na to za stary. Wkrótce powinienem zostać dziadkiem i bawić wnuki.
Owszem, od odpowiedzialności nie mogę się uchylać. Będę cierpieć na nas trzech. Za matematyka chorego na raka jąder, za filozofa, starego impotenta i za mnie – za to, że byłem zarozumiałym głupcem i aby pozbyć się baraniego ego, usiałem zostać przećwiczony przez bezwzględnego Osła. Nieźle to zabrzmiało. Baran ćwiczony przez Osła. Wzloty i upadki, jeden po drugim. Ćwiczenia na pozór absurdalne, ale ostatecznie zacząłem w nich dostrzegać sens i logikę.
Pozbyłem się cywilizacyjnego balastu, który niczym błoto pokrywał całe moje ciało. Błotko obeschło i zaczęło się kruszyć, ukazując moją prawdziwą osobowość. Pozbycie się, narzuconego prze nowoczesny kapitalizm zakłamania nie jest łatwe. Oddychamy zepsutym powietrzem, ale nie czujemy tego, bo nigdy nie mieliśmy okazji zasmakować świeżości czystej bryzy. Uważamy swoje ukryte niewolnictwo za coś naturalnego. Uczestniczymy w wyścigu szczurów, który nie ma mety. Niektóre ze szczurów, wypełnione do granic możliwości pychą, działającą jak nitrogliceryna, wybuchają pozostawiając na torze zmagań leje. Pozostałe biegną od dołka do dołka, chowając się przed własnym wstydem. Boją się, że ktoś zobaczy, że są nadzy. Są przy tym nikczemni. Fałsz, to zasada ich bytu. Dwulicowość sprawia, że stają się błaznami w teatrze życia. To już wiem.
Teraz już to wszystko rozumiem, ale pomimo tego, co jakiś czas tęsknię za starą formą. Czułem się wtedy bezpieczny. Co lepsze – bezpieczna klatka, czy ryzyko spotkania drapieżnika na wolności?
Osioł zapytał mnie o moje potrzeby. Odpowietrzałem, że są zaspokojone. Oddycham, jem, trawię, w razie niebezpieczeństwa jestem gotowy do walki, wiem co robię i jestem z tego zadowolony. Odbieram też narody pochwał. Czuję dumę z faktu, że zaopatrzyłem wioskę w jedzenie zabijając małpę i kajmana. Nie wycofam się z obowiązku rozrodu, jeśli będzie taka potrzeba. Nie muszę kombinować, kłamać, kręcić. Jestem transparentny, silny i gotowy na wyznawania. Nie mam do nikogo pretensji za swój los.
Mój nauczyciel uśmiechnął się szeroko. Oto stałem się elementem autochtonicznej społeczności. Naturalnie i automatycznie. Bez udziału woli, bowiem tak zwane własne zdanie zostało wyciszone. Ważne pozostało to, co stało się wyzwaniem. Zareagowałem adekwatnie do sytuacji. To żadne bohaterstwo. Wyobraziłem sobie puzzle z jednym brakującym elementem. Ostatni element nie pasuje do wolnego miejsca. Są wówczas dwa wyjścia. Albo ów kawałek zdecyduje się na obróbkę i dopasowanie swojego kształtu, albo będzie próbował tak przearanżować pozostałe puzzle, aby zająć miejsce na planszy nie modyfikując swojego kształtu. Druga wersja wywoła chaos i odrzucenie obcego elementu. Jeśli to nie nastąpi, narastająca entalpia spowoduje daleko idące, negatywne skutki. W moim konkretnym przypadku zostałbym wypędzony do deszczowego lasu, albo zabity i być może nawet zjedzony. Ostatnie rozwianie było całkiem rozsądne. Chociaż przydałbym się na coś – o ile któryś z tubylców nie dostałaby niestrawności…
Po pięciu dniach leczenia ziołami, bezustannego sprzątania i doglądania chorych, sytuacja zaczęła się normować. Ponoć zadziałały mamrotane przez szamana zaklęcia. Do życia wróciły młode kobiety, które wyręczyły nas z większości obowiązków. Poszedłem łowić ryby. Trujące alkaloidy uzyskane z kory jakiegoś drzewa zrobiły swoje. Przyniosłem pełen kosz ryb i dwumetrowego, zielonkawego węża. Wódz oglądając martwego gada głośno mlaskał z zadowolenia. Wielki Duch odwrócił zły los od plemienia. Wąż został upieczony. Smakował znakomicie. Delikatnie zdjęta skóra wraz z rozwartą, ukazującą cztery spore zęby paszczą posłużyła do zrobienia nakrycia głowy. Powstała niby czapka, niby kapelusz. Miał to być prezent dla mnie, dla bohatera, który uratował plemię od zguby. Dla dzielnego myśliwego. Osioł zasugerował, że jeśli niewielu autochtonów przeżyje, to mogą zrezygnować z użycia moich genów, czyli prokreacji w moim wydaniu. Jak dawniej pójdą do lasu w poszukiwaniu innego autochtonicznej grupy. W zależności od nastrojów gospodarzy, połączą się z nimi, albo będzie wojna. Jeżeli przegramy, wszyscy wojownicy polegną, łącznie ze mną. Jeżeli zwyciężymy, przejmiemy ich kobiety i dzieci, zaś zabitych wojowników zjemy. Ponoć ludzkie mięso jest słodkawe – ciekawe skąd Osioł to wie? Dodał jeszcze, że teraz nie mam najmniejszej szansy na opuszczenie wioski. Pokładają we mnie dużą nadzieję i nie pomogą mi w opuszczeniu lasu. Ewentualnie mógłbym udać się w samotną drogę, ale nie dam rady dotrzeć do cywilizacji. Mam prawo odejść, ale muszę to zrobić mądrze. Jedyną możliwością na drogę do cywilizacji może być dłubanka. Kilka z nich znajdowało się pod czujnym okiem wodza, bez szans na zdobycie przez białego człowieka. Osioł zasugerował, że powinienem sobie jedną zrobić. Taką, aby zmieściła jeszcze Natalię, jego i Karola. Może by mi w tym pomogli? Łaskawcy, zgodzili się. Od jutra zaczniemy robić łódkę.
Wieczorem, młoda, atrakcyjnie zbudowana autochtonka podeszła do mnie. Podświadomie czuła, że jestem jedynym zdrowym mężczyzną, który może dać nowe życie. Inne sformułowanie, typu „zapłodnić ją”, nie pasuje do rodzaju Homo sapiens. Zapach jej ciała był zniewalający. Nie wiem skąd to wiedziałem, ale czułem, że jest w fazie owulacji – co do tego nie miałem żadnych wątpliwości. Moje zmysły zaczęły reagować inaczej niż podczas życia w mieście. Pojawiły się spontaniczne reakcje. Cała nadbudowa polegająca na właściwym zachowaniu się w danej sytuacji, narzucona przez kulturę cywilizacji kapitalistycznej, może byłaby nawet właściwa, gdyby opierała się na naturze i pochodzącej z natury moralności. Ale ona oparcia zdaje się nie ma w ogóle. Ludzie na pokaz są grzeczni, kulturalni i zmuszają się do empatii. Taki jest wzorzec poprawności społecznej. Jakie są dowody na to, że jest to nienaturalne? Dowody to zdrady, burdele do których po cichu chodzą powszechnie szanowani mężowie, damy zdradzające mężów z ich znajomymi… Gdyby było inaczej liczba przestępstw byłaby znacznie mniejsza, bowiem dużo z nich na korzenie w społecznej niesprawiedliwości, która wytworzyła typ aspołeczny – to kolejna przesłanka. Dodatkowo, powszechna manipulacja skutecznie niszczy „człowieka z natury uczciwego”.
Ocknąłem się z zamyślenia. Nie znająca wstydu (tego dotyczącego ludzi z tak zwanej cywilizacji) autochtonka wprost kipiała seksualnością. Podeszła do mnie bardzo blisko i pokazując w uśmiechu dwa rzędy białych zębów, położyła swoją dłoń na moim ramieniu. Wciągnąłem głęboko powietrze do płuc. Wyjątkowy zapach jej skóry był zniewalający. Nie zamierzałem opierać się narastającemu podnieceniu…