Koniec epidemii w tubylczej wiosce – rozważania.
Było wczesne popołudnie. Po ulewnym deszczu powietrze wypełniło się specyficznym aromatem – mieszaniną zapachu roślin i minerałów. Siedziałem przed jedną z chat bezmyślnie wpatrując się w ścianę pobliskiego lasu. Podświadomość podpowiadała mi, że muszę się ocknąć i wraz z tubylcami udać się nad rzekę. Zaplanowany połów ryb miał dostarczyć wysokobiałkowego jedzenia na kolejne dni.
Osioł usiadł obok mnie i swoim zwyczajem rozpoczął ni to wykład, ni to rozważanie, czyli oślą naukę. Najpierw zapytał, czy podjąłem decyzję pozostania w deszczowym lesie, teraz już jako pełnoprawny członek plemienia. Będę mógł dzielić z tubylcami proste radości i obawy dotyczące przetrwania w tych trudnych warunkach. Zero sztuczności, zakłamania i wykorzystywania współplemieńców. Ale przy tym brak tego, co daje cywilizacja, czyli pozornego komfortu, bezpieczeństwa i dobrobytu.
Mój nauczyciel filozof przypomniał mi lekcję której udzielił mi kiedyś, na początku szkolenia. Byłem wówczas korporacyjnym bucem, zarozumiałym durniem, zmanipulowanym niewolnikiem nowoczesnego kapitalizmu. Uff, filozof potrafi używać epitetów i dogryźć człowiekowi. Sam mówił, że nie wracamy myślami do przeszłości, bo to czas przeszły, dokonany, a ponadto nikt z obserwatorów naszych potknięć nie pamięta żadnej tych, dla nas niekomfortowych, wstydliwych sytuacji.
Według autochtonów, żeby się stąd wydostać, musimy zrobić dłubankę – z pnia dużego drzewa. Trzeba wycinać warstwę po warstwie, ostrożnie wypalać i formować łódź, którą popłyniemy w dół rzeki. Przygotowanie odpowiedniej konstrukcji zajmie pewnie ze trzy miesiące. Ale ja nie mam tyle czasu na decyzję bowiem zamiast dłubanki, skonstruowana zostanie tratwa, a to zajmie trzy, może cztery dni. Po co zatem tekst o dłubance? Żeby przeciwstawić myślenie tubylców i Europejczyków. Autochtoni robią rzeczy użytkowe – dłubanka służy im latami i mogą nią pływać, gdzie chcą, a tratwa to rozwiązanie umożliwiające jedynie spływ w dół rzeki. Jednorazowe. Mamy w naszej cywilizacji jednorazowe talerze, widelce, telewizory, a nawet żony. Jak coś się znudzi mamy możliwość do wymiany. Nie remontujemy. Jeśli brak nam funduszy, możemy kupić na kredyt.
Każdy człowiek żyje po to, aby otrzymywać nagrody. Sam sobie je daje – udało mi się to, czy tamto, kupiłem rzecz, przedmiot, zdobyłem medal (z kartofla). Każdy człowiek oczekuje również pochwały od innych. Można powiedzieć, że jest rzemieślnikiem w swoim życiu. Odtwarza upieczone ciasto, wspaniale urządzony ogródek, napisaną (kolejną) książkę czy remont domu. Jest wytwórcą swoich produktów. Dumny podwójnie, jeśli pochwalony. Kiedy zaczyna rozumieć że te jego wyrobki, to śmieci, wówczas buntuje się wpada w alkoholizm, albo co gorsza w depresję. Niestety, oprócz nielicznych rzeczy cennych, większość nadaje się na śmietnik. Ci, którzy uchronią się przed nałogami, bądź chorobą psychiczną, brną dalej w drogę kończącą się przepaścią. Potłuczeni stają i rozpoczynają kolejną podróż do donikąd.
Wyczułem, że Osioł chce mnie zmusić do refleksji. Powinien dodać, że stopień wyższy od rzemiosła to artyzm – tworzenie rzeczy ponadczasowych, wynikających z nadbudowy intelektualnej zmutowanego mózgu człowieka. To właśnie dzięki naszemu, perspektywicznemu myśleniu powstają dzieła ponadczasowe, które dają autorom sławę. Niestety mały procent społeczeństwa jest tym zainteresowany. Pomimo to, ich imionami nazywane są ulice, a na placach pojawiają się pomniki z podobiznami tych, którzy wyznaczają kierunki w kulturze i sztuce. Sami zainteresowani spokojnie kruszeją w trumnach, bądź prochy ich skremowanych ciał użyźniają matkę Ziemię. Generalnie mają swoją chwałę, sławę, a nawet bohaterstwo gdzieś – a nawet nie, bo owego „gdziesia” też nie mają.
Po co zatem żyć, dążąc do czegokolwiek ponad nasze rzeczywiste potrzeby? Starając się o te, które wytworzył nasz umysł, błądzimy we mgle i kończymy w innym wymiarze (o ile on w ogóle istnieje).
W milczeniu opuściłem towarzystwo Osła. Za dużo filozofii dla prostego wojownika. Czas na ryby. To potrzeba rzeczywista, wynikająca z metabolizmu, z głody, z konieczności wyżywienia wioski. Jestem myśliwym i to mój obowiązek. Wlewamy do wody roztwór trujących alkaloidów powyżej małego rozlewiska strumienia i zastawiamy uplecione kosze poniżej. Otumanione, podtrute ryby wpływają do koszy. Zdobycz płuczemy, aby zapobiec otruciu ludzi. Po trzech godzinach zmęczeni, ale zadowoleni, z pełnymi koszami ryb wracamy do wioski. Nikt nas nie wita, ale to pozory. Kobiety ukradkiem spoglądają na swoich mężczyzn – bohaterów. Jest wśród nich także Natalia, moja potencjalna partnerka. Jesteśmy dumni i szczęśliwi – daliśmy radę, zadanie wykonane i nagroda dodatkowa – podziw ledwie zasłaniających swoje łona niewiast. Wojownicy czują smak spełnienia. Dużo większy niż pochwała krytyka za dzieło oceniane według standardów cywilizacji. Tu wszystko jest proste – dużo ryb, wielka pochwała, a w naszym zurbanizowanym świecie – dużo ryb, ale połów był niehumanitarny, bo z wykorzystaniem trucizny – i już bylibyśmy „be”. Pamiętam budowę drogi, która została na kilka miesięcy wstrzymana, bowiem na jednym z drzew znaleziono gniazdo sójki. Ptak ten to drapieżnik, który wyżera jajka z gniazd wróblowatych – czemu zatem za zabójstwa innych ptaków nie został osadzony i skazany – choćby zaocznie? Przypomniał mi się inny absurd: wracający nocą, pijany nastolatek został (z jego ewidentnej winy) śmiertelnie potrącony przez samochód. Po incydencie zwężono jezdnię do jednego pasa i co sto metrów, na kolejnych trzech przejściach zainstalowano światła dla pieszych. Utworzyły się gigantyczne korki. Samochody wydzielają tam codziennie ogromne ilości trujących spalin, co jest przyczyną znacznego wzrostu zachorowań, także na nowotwory. Trup ściele się gęsto, choć bez fajerwerków. Absurdy nowoczesnej, bezmyślnej cywilizacji. Czym dalej od natury, tym owych absurdów coraz więcej.
Czy wobec tego chcę zostać w tubylczej wiosce? Moja była żona zostaje. Będzie tłukła wysuszone rośliny na mąkę i śmiała się z byle czego. Nie przeszkadza jej, że mogę mieć inną kobietę i nie przeszkadza jej brak stanika i piersi, które siłą ciążenia zwisają coraz bardziej w dół. Osioł i Karol wracają – są za starzy na zmiany. A ja? Ani stary, ani młody, jeszcze silny i sprawny. Wrócę, nie wiem czy się odnajdę, zostanę – może będę tęsknił? Tylko za czym?
Epidemia się skończyła. Nikt nie umarł, to jakiś cud. Przychodzi zaraza i jest traktowana jako coś naturalnego. Jeżeli patogen jest złośliwy, część społeczności zachoruje, część z chorych umrze i to tez jest naturalne. Nikt tu nie ma pretensji do Stwórcy, że coś poszło nie tak. Tubylcy znają też prawa fizyki i stosują je w praktyce. Przy wnoszeniu chat i na polowaniach. Przestrzegają zwyczajowego, prostego prawa, którego zasady wynikają z życia w deszczowym lesie, a nie z chęci wykorzystania jednych przez drugich.
Rozmyślania przerwał mi wódz, który wyjaśnił, że do wioski zbliża się obce plemię. Kilkunastu uzbrojonych wojowników, a za nimi kobiety i dzieci. Grupa jest wrogo nastawiona. Będzie bitwa to nieuniknione – to też ich naturalne prawo. Jesteśmy w dużo lepszej sytuacji – liczniejsi, wypoczęci, mogący zastosować taktykę zaskoczenia. Ukryjemy się w wysokiej trawie i okolicznych zaroślach. W walce i kilku ludzi zginie. Mieszkańcy wioski zostaną pochowani, a obcy zjedzeni. Taki zwyczaj. Pozostali napastnicy – mężczyźni uciekną do lasu i już nigdy tu nie wrócą. Kobiety i dzieci poległych dostaną się tym, którzy pozbawili życia wroga. Żony uciekinierów rozdzieli wódz.
Autochton poklepał mnie po plecach. Jestem dobrym myśliwym i silnym, sprawnym wojownikiem. Po jutrzejszej bitwie, być może będę miał kilka żon i gromadkę dzieci. Inni będę mi zazdrościć.
Zdałem sobie sprawę z faktu, że mamy XXI wiek… i nic z tego nie wynika.