kiedy żywy trochę umarłem
właśnie dziś nad samym ranem
kiedy brzask przekuł lęki nocy
otwarłem oczy wciąż zaspane
szukając błędnym wzrokiem mocy
z dna duszy podniesiony mały
nikomu niepotrzebny ślad
pamięci szczegół zapomniany
kurzem okryty stary świat
ostatni zakręt z drogi spycha
nadziei ducha umarłego
co mnie znów zwiodło, czyżby pycha
przedsmak piekielnych snów Dantego
wspomnienia pomieszane z pyłem
marzeń ulotnych zapomnianych
czy jeszcze jestem, czy już byłem
w obrazku życiem malowanym
z dna duszy podniesiony mały
bezcenny niczym perła ślad
pamięci rylcem obraz chwały
mieni się tęczą stary świat
ostatnia prosta prze do mety
lecę nad ziemią niczym cud
w ustach już czuję smak monety
płacę i płynę w bezmiarze wód
na drugim brzegu ktoś na mnie czeka
znajome gesty, znajoma twarz
w połowie anioł i pół człowieka
bierze z rękę przez ciemność gna
umarłem, a może trochę żyję
cierpieniem mam odkupić czas
a wokół tańczą cienie czyjeś
a wokół głosów modlitw las
uwolnić się od larwy grzechu
by w zapomnienia trafić mgłę
bez smutku ale i bez śmiechu
istnieć, zapomnieć rzeczy złe
kropla łączy się z oceanem
wiecznym uściskiem dawnej mocy
stajać się przy tym sztormu panem
gdzieś na granicy dnia i nocy
z dna duszy podniesiony mały
brylant przebrzmiałych wspomnień ślad
w odbiciu luster obraz chwały
i zapomniany stary świat
WAŻENIE
Na wadze kutej
ze szczerego złota
cyzelowanej
przez samego Boga
Wahają się
gnane wiatrem
tęczą emocji
smutkiem i radością,
nieposkromione w ucieczce
bezustannej.
Oto dwie szale o gładkich brzegach
brzemienne ciężarem kruszcu
Zazdrosne o grawitację
zakrzywiającą płaszczyznę z półcienia.
Zmagają się z liczeniem
drgań uwięzionych
w piątym wymiarze.
Na wadze kutej
ze szczerego złota
kalibrowanej
przez samego diabła
Wahają się
obciążone przeznaczeniem
pełne namiętności
dążeń i podstępu
dwie szale o gładkich brzegach.
A wszystko jest popielate
Światło
blask pożerany
przez odmęty ciemności
Mrok
rozświetlony
w macierzy fotonów
stłumionych nieco
rozbłysków nadziei.
Zważono co trzeba
opadł kurz i nastała cisza
Trochę zdziwiony zarejestrował
narodziny planety
Uboczny efekt ważenia.
WĄTPLIWOŚĆ NUMER 9
Na końcu planety,
gdzie horyzont
zmienia stan skupienia
Na granicy światów
w miejscu gdzie noc
magicznym zaklęciem
zmienia się w dzień
W nieuchronnej oddali
gdzie bieleją szkielety
morskich olbrzymów
W bezgranicznym chaosie
nieuporządkowania
oderwanych od myśli
utęczowionych zmysłów
Zgubiła się
w zapalczywości pragnień
oczyszczona uniesieniem
wybielona
jak szkielety
morskich olbrzymów
WYCIEKŁO ZE MNIE ŻYCIE
Wyciekło ze mnie życie
po kropelce
Wyciekło ze mnie życie
jest w butelce
Flakon kryształowy
ze złotym dekielkiem
Szlifowany płowym
subtelnym pędzelkiem
Wyciekło ze mnie życie
przez malutkie szparki
wyciekło ze mnie życie
do krawieckiej miarki
Zdążyłem już pozbierać
chwile utracone
zdążyłem już poszarpać
te nienarodzone
Wyciekło ze mnie życie
i znów nie zdążyłem
Wyciekło cienkim ściegiem
jestem tym kim byłem
Patrzę na czas stracony
i na marzeń strzępy
Patrzę na zakręcony
historii bieg pokrętny
Stanąć w losu niebycie
odsłonić nagą duszę
Wyciekło ze mnie życie
Łzą gorzką nagłych wzruszeń.
NADZIEJA
Na drodze dziwnie krętej
zgubiony pośród wzruszeń
zbrukany w ziemi świętej
już chyba nic nie muszę
A ona tli się wątła
we mgle szarego świtu
larwa przestaje kąsać
a życie, pitu, pitu
Pragnę – słowo zaklęcie
w kalejdoskopie zdarzeń
Pragnę – spłowiałe zdjęcie
rozmytych w czasie marzeń
Ona zaś nieśmiertelna
spokój zabiera duszy
wypaczona, lecz wierna,
I znowu nic nie muszę.
Ostatni zakręt, prosta
do mety kroków kilka
obudzona, zazdrosna
wątpia wiarą przenika
Może jeszcze się uda
może uśmiech zagości
może zdarzą się cuda
nieskalanej radości
Rozpłynęła się w drodze
rozpuściła w przestrzeni
Nadzieja – martwy orzech
schowany w matce ziemi
Krzyż pochylił się w lekko
w promieniach jasnych słońca
Nagle coś głośno pękło,
… nie umarła do końca?
CISZA
Cisza jak makiem zasiał
Powietrze stoi u upale
Nawet trzmiel
którego lot przeczy
prawom wymyślonej fizyki
Chwilowo nie buczy
Kosiarz oparty o drzewo
mleka zsiadłego smak
spija z glinianego kubka
mlaskając przy tym bezgłośnie
Na sianie w zapachu lata
odpoczywa dziewczyna
Mrucząc tajne zaklęcia
czeka na Jaśka młynarza
Dzieci wtulone w błękitny
wymalowany mur chałupy
Nie mają już siły na harce
ani chęci na psoty
Wioska zamarła w bezruchu
czas zatrzymał się w pędzie
Zdziwione zielone oczy
patrzą w dal z utęsknieniem
Każdy czeka na swoje
małe, tęczowe spełnienie
Uzbrojeni szeptem modlitwy
wierzą, że ktoś ich wysłucha.
***
Myśl jak ciemność i jasność
boskim wymiarem kreślenia
uświadamia samotność
w szaradzie sensu istnienia
Słowa dosadne
biją rytm dumnych kroków
w drodze donikąd
w nerwach, w szale, w amoku.
Ponaginane władczych
modyfikacje gnomów
Pozamieniane
i nie potrzebne już nikomu
Uciekasz szybko
Cień bezustannie gna za tobą
Za małą szybką
twarz widać brzydką, bladą, znajomą
To anioł twój
Upadły nieco i zatroskany
zszarzały strój
Jest jakiś inny, zrezygnowany
Skrzydła bezpióre, głowa się chwieje
Cały skąpany w niebios udręce
Pod aureolę chowa nadzieję,
W górę wzniesione dwie święte ręce.
PRAGNIENIE
Błyskotliwa i światłopuszysta
myśl w pędzie wyprzedziła tchnienie
z rozmachem sieje, zamaszysta
młodości ulotne pragnienie…
Spełnienia mglisty wczesnym rankiem
sekretny obraz sennych wizji
z kochanką byłem, czy kochankiem
w wymiarze nocnej hipokryzji
Moralnych zasad tron skruszony
w pastelach tli się na dnie duszy
Z nagrody zasług wyzwolony
do odkupienia złotych wzruszeń
W potoku słów i zatracenia
w nurcie względności nadprzestrzeni
dryfując w poprzek przeznaczenia
w pięknie i w lęku mej jesieni
I będzie jeszcze to co było
delikatnością słów zaklętych
A może tylko mi się śniło
I niespełnienia noszę piętno
Zdobyć się mogę na szaleństwo
by doznać to, co zapomniałem
nieokiełznane okrucieństwo
na lewą stronę chyli szalę
Impresją doznań wypełniony
niekreślonych brakiem słów
wspomnieniem bytów już minionych
Byłem, zdobyłem, jestem znów
NADZIEJA nr 27
Rosą wspomnień zmoczonym
pęcznieje nasieniem
Wyobraźni potęga
kiełkuje bezbronna
Rozprzestrzeniona
Kosmiczna
I tragikomiczna
Wypełnia szczeliny
między rzeźbionymi
w fantastyczne słoje,
racjonalnego myślenia klepkami
Wciśnięta w imadło
zapętlonych dążeń,
pragnień kolorowej pogody
Nieśmiertelna i niepomierzona
jak fatamorgana
Nadzieja
Wynalazek z trybami
powyłamywanymi
tchnieniem ułudy
KOŚCIELNE SCHODY
Drewniane
poprzeplatane słojami wieków
z elipsami sęków wygładzonych mszami
Skrzypiące jękiem
pod stopami z marmuru
Nagle i nie wiadomo skąd
gnane wiszącym
w powietrzu natchnieniem
puściły pędy
W zielone liście
gałązki błagie
Przystrojone
wstydliwie
i niepokornie
wiarą
pąki nabrzmiałe
Uśmiech pojawił się
na twarzy ściśniętej
siwych włosów warkoczem
STAROŚĆ IDEALNA
Ulatując pośród
tykania zegara
między grzbietami
szczytów niedosiężnych
przywłaszczonych nagród
wspinaczek mozolnych
Jawi się snem niewyraźnym
półprzezroczysta
półżywa, pół mądra
doświadczona ukłuciami
poświaty dążeń
bez spełnienia
bez precedensu
i bez konieczności
połykania pastylek
KATEDRA
W ucieczce do i od
wnętrza umysłu
W bryle Katedry
rozprzestrzenionej ogromem
cegieł czerwonych
W spękaniach stropu i ścian
uszczelnionych modlitwą
ust tysięcy
W splotach sklepienia
i prostokącie postumentu
gdzie pochowano
węglan wapnia okruchów kości
ostatniego z kapturowych Przeorów
Utwierdzona prośbą niezwykłą
zaprzysiężona nut rozpłyniętych
organowej muzyki
Ustrojona ulotnym śpiewem
stukrotnego błagania
Trwa do skończenia czasu
Nieprzemakalna, wielka
Niezatapialna, potężna
Uszczelniona doskonale.
OGRANICZENIA WYMIARU RZECZY
Nie mam dość siły
by walczyć o wszystko
O prawość
co się ciszą wydaje
O słuszność
jaka być powinna
O zasługi
podświadomych dążeń
płatków – cieni
nadziei zapłata
Nie mam dość czasu
na naukę drobin Wszechświata
Ledwie go wystarczy by odróżnić cień problemu
od problemu cienia
Iskrzą się pokryte szronem
odrosty latosiej wiosny
Pęki pełne życiodajnego soku
pędzą gnane popędem i pędem
właściwie dla swojej epoki
Przestrzeń wypełniona
przewagą istnienia
Nie ma chwil łaskawych
i nie ma litości
Wypalone słońcem
naczynie gliniane
o pojemności zamkniętej
w dłoniach garncarza
Utkane po brzegi
Ubite do pełna
W półświadomym przebłysku,
zatrzymany posługą
własnego wnętrza,
unieruchomiony znojem
w podróży donikąd
Płynę ponad czasem
ZAPALCZYWOŚĆ ISTOTNA
Dziwnym potokiem
słów – ptaków spłoszonych
niedomówień przeklęciem
strumień nagle wezbrany
pędzi na przekór
i bez pokory
bez zahamowań
spieniony
Aż do łąki rozlanej
po linię zachodu
w purpurę strojony
wypełnia nieckę
kląskającym błotem
pod źródlaną wodą
Tam się rozprzestrzeni
tam się uspokoi
płytą spójnością zrównaną
Tam zmęczony zaśnie
a kiedyś może nawet umrze
KREACJA (WYOBRAŻENIE PROSTEGO CHŁOPA)
Nie wiadomo skąd
i dlaczego
z czego i kiedy
Na pewno nagle
i prawdopodobnie
na pewno
A może przypadkiem?
a może celowo
albo jako uboczny
rezultat trwania
Dawno temu
i nie wiadomo w którym momencie
pojawiła się przestrzeń
i masa
i wszystko się zaczęło
i skomplikowało,
prawdopodobnie…
DOSKONALENIE RZEMIOSŁA WŁASNEJ TOŻSAMOŚCI
Zaczyna się mozolnie
etap skończoności
Zmienia
potencjalną w kinetyczną
energię
teoretyczną w praktyczną,
Codzienność obaw
w zmęczenie
potem skropionych skroni
Refleksja staje się
analizą
a zamiar pojedynkiem
Na dodatek
emocje w kloszowej spódnicy
obracają się po linii okręgu
znaczonym chucią falbanki
w kształty pościnanych kątów
sinusów niepodliczonych
ostrych krawędzi
gdy tkanina
pokazuje swoje
rogi półchcenia.
DRABINA
Drabina nie sięga
do Nieba
Ograniczona ostatnim szczeblem
z zaburzeniami
środka ciężkości
kończy się przestrzennie
na tle niebieskości
półprzezroczystego powietrza
Drabina nie sięga
nawet do wierzchołka
łzawiącego bursztynem
łez lepkich zranionego świerka
Oparta o żywe jeszcze
wołające o słońce
zdrewniałe ręce pokuty
sterczy w bezruchu
Drabina nie sięga
do celu
Wystarcza do wspinaczki
zaplanowanej
przez starą babę
w pstrokaciźnie wieku
posypanym mąką
Cóż to za wyzwanie!
Intryga na miarę
cywilizowanego ogranicznika
OBSERWACJA PO UPADKU PO WZLOCIE NA NIBYSKRZYDŁACH
Z wyznaczonego stanu
ze ścieżki wśród planu
zdarzeń doskonałego
Z braku pokory
z nieumiejętności cichego
zamykania drzwi
Brodzisz wśród chwastów
zdziwiony fioletem
kwitnących ostów
Wznosisz się ponad
granicę łodyg
wczepionych w glebę
Rozczapierzonym bólem
pazurami bytu
i trwania
w reumatycznej homeostazie
Lewitujesz ponad
żarłoczność
ewolucyjnych przewag
i dni powszednich
Po kolei
odpadają pióra
z nibyskrzydeł
Grawitacja
z wrodzonym sobie
dostojeństwem
zaprasza na jeszcze jedną
wycieczkę w zawrót
przyśpieszenia
Wstajesz
Spalona słońcem
po horyzont
wydeptana linia
A po prawej
kwiaty fioletowe
a po lewej
Fioletowe kwiaty
to rezultat mocy
naturalnego doboru
polnych ostów
***
Wychodzi
wypływa
z Chaosu,
na łodzi z marzeń
w marazmie zdarzeń
myśl patosu,
bez serca
bez twarzy
bez głosu.
Z mgły ulotnych wzruszeń
rzeźbię dla niej duszę
i
zsyłam do piekła
Ona zaś uciekła
Poszła do łóżka
z prominentem uśmiechu,
dla grzechu.
OWA MYŚL ULOTNA
Przychodzi nagle
niespodziewanie uderza
i rozdziera żagle
tych, którzy już nie wierzą
W pył rozbija mur ciężki
z szarych cegieł lepiony
w gruzach płowej udręki
w sercu nóż zatopiony
Żywisz duszę zbolałą
impulsem, podnietą cichą
ufnością z kolan powstałą
słodko-gorzkim kielichem
Choć już nie czekasz na cuda
choć umysł zabił marzenia
ostatni raz ma się udać
smak słodkiego spełnienia
Poczuć w zbłąkanej duszy
chwilę piękną i krótką
spokój bezsilnych wzruszeń
płonnej nadziei pustkę
Myślą taniej podniety
fałszywego westchnienia
wepchnięty na linię mety
bez ostatniego tchnienia
TAKIE TAM PRZEMYŚLENIE
Mówienie prawdy – niemodne
Milczenie – niewygodne
Z dobrą książką przy kawie
Mozartem duszę nakarmię
Złapię szczęśliwą chwilę
… i tyle.
ŻYCIE
W aksjomacie czasu
poskręcanych zwojów
pobłysków światłości
Prowadzi cię drogą
popielatych zmysłów
krągłych wątpliwości
DZIEŃ SIÓDMY
A On poszedł sobie na spacer
Pośród mądrości tysiącletnich dębów
Już nie widzi wzlotów, nie widzi zatraceń
Zajęty samym sobą, swą własną potęgą.
KSZTAŁTY
W trójkątach otaczających koło
matematyk widzi
funkcję
plastyk
dzieło sztuki
policjant
znak końca drogi i końca świata
Kim zatem jestem
skoro widzę wiatrak?
NIEODŁĄCZNY ELEMENT
Zaś na końcu
pokarmowego łańcucha
jest ten z ostrymi zębami
Co daje początek
i użyźnia światłocień
Kolejnego Cyklu
Ani dobry, ani zły
Mięsożerny
POLE ODDZIAŁYWAŃ SŁABYCH
Skoro
biegunowość grawitacji
jest
ubiegunowiona
czemu
nie latamy do góry
nogami
z północy na południe
samoistnie
i nieco dziwacznie
albo
głową w dół
z południa
w kierunku północy?
WIEKUISTOŚĆ
Zgniłozielony
z domieszką
odrobiny żółtego
Paskudny smak
trwania w bezruchu
***
Myśl sprzężona z uczuciem
w y g e n e r o w a ł a
pojawienie się
kształtu doskonałego,
co chłop nazwał cudem,
a uczony zjawiskiem
o znikomym
prawdopodobieństwie zaistnienia
I obydwaj mieli rację.