Kontakt z kliniką nie był łatwy. Dzwoniłem bezskutecznie przez kilka godzin. Jak się później okazało, jedyny kontakt, który jest w przychodni dostępny od ręki, to kontakt w ścianie, 220V. Nie mając innego wyboru, bez zapisu udałem się osobiście do kliniki o nazwie „Dbaj o zdrowie”. Raz ma się szczęście, innym razem pecha. W tym dniu szczęście przestało mnie lubić.
W recepcji siedzi zadumana niemłoda już (tak wygląda) kobieta ze sporą nadwagą. Jej ufarbowane na kasztanowo, rzadkie włosy rozwiewa wiatr z pobliskiego wentylatora. Chrząknąłem, ale to było za mało, żeby wywołać jakąkolwiek reakcję. Chrząknąłem po raz drugi i trzeci. Aby zwrócić na siebie uwagę zacząłem kaszleć. Odniosło to natychmiastowy skutek. Usłyszałem, żebym zamykał buzię jak kaszlę i nie roznosił zarazków, bo tu jest przychodnia. Co to za zwyczaje, najpierw udaję świnię, a później jestem potencjalnym źródłem zakażenia. Kto mnie tak wychował? Dodała po chwili, że jeśli jestem niebezpieczny, to powinienem siedzieć w domu i nie narażać innych, a w szczególności personelu medycznego na zakażenie. Zmuszając się do uśmiechu wyjaśniłem, że jestem całkiem zdrowy, a kasłałem, bo chyba jakiś owad, chyba mucha nagle wpadła mi do gardła.
Pani recepcjonistka ze zrozumieniem pokiwała głową i zwróciła swoją twarz ku mojej twarzy. Była zezowata, wobec czego nie wiedziałem, czy patrzy na mnie, czy tez obok. A może pracuje na dwa etaty? – jednym okiem obserwuje pacjentów, a drugim drzwi wejściowe – żeby czasem żaden człowiek chory do kliniki się nie wdarł i nie zaraził służby zdrowia.
Po raz drugi wyjaśniłem, że jestem zupełnie zdrowy, a ona, czemu zatem do kliniki przyszedłem, bo tu są lekarze, którzy chorych leczą, a nie zdrowych? Siląc się na grzeczność powiedziałem, że przyszedłem jako zdrowy, bo nie chcę nikogo zarazić, a jak już zachoruję, to będę miał wizytę lekarską zaliczoną i dzięki temu wszyscy powinni być zadowoleni. Zabrzmiało logicznie, choć sensu większego nie miało.
Przerzedzone włosy kobiety, gnane wiatrem z wentylatora, jakby stanęły dęba. Popatrzyła na mnie to jednym, to drugim okiem i wykrzywiła usta w grymasie niezadowolenia. Po chwili jej nastrój uległ dziwnej przemianie. Uśmiechając się lekko powiedziała miłym głosem, że psychiatra urzęduje od ,osiemnastej a mamy dopiero południe, zatem będę musiał nieco poczekać.
Nie przyszedłem do psychiatry, zacząłem, ale mi przerwała… wszyscy tak mówią, ale trzeba się przyznać do własnych słabości, bo ich ukrywanie nie prowadzi do niczego. Stan człowieka z nadwątloną psychiką może się tylko pogorszyć, co zwykle prowadzi do konieczności coraz to większego zaangażowania służy zdrowia, a na to owa słuszna nie ma czasu, ani pieniędzy. Prywatne wizyty tu nie wchodzą w grę, bo czy kto widział wariata, który leczy się prywatnie? Poza tym, każdy wariat myśli, że jest normalny… Aby nie zagęszczać już i tak gęstej atmosfery, przytaknąłem, a ona na to, że dobrze trafiłem, ale za wcześnie, bo psychiatra od osiemnastej.
Przypomniał mi się dowcip o facecie, który przyszedł do kliniki z nożem w plecach minutę po piętnastej. Chirurg urzędował do piętnastej i recepcjonistka zasugerowała, aby przyszedł kolejnego dnia. Pacjent tłumaczył, że ma nóż w plecach. Zarządzająca czasem lekarzy wyjęła gościowi nóż z pleców, włożyła w ucho i skierowała do urzędującego od piętnastej laryngologa. Nie opuszczono pacjenta w potrzebie… Całe szczęście, że tylko na badania tu przyszedłem…
Już na oko (chyba na lewe, bo prawym ciągle lustrowały drzwi), to ja terapii potrzebuję, choć przyznać się do tego nie chcę – to typowe w tym stanie. Pytam zatem, co ze mną jest nie tak. Usłyszałem, że mówię rzeczy wzajemnie się wykluczające i choć moja logika pozornie jest bez zarzutu, to wyglądam na schizofrenika. Takiego gościa, który żyje w wyobrażeniach swoich. Diagnoza została postawiona, zapytałem o terapię – może mi powie, to nie będę musiał czekać, bądź przychodzić po raz drugi. Pokiwała z uznaniem głową, grzeczny chłopiec, niech chłopiec się nie denerwuje, zaraz się nim zajmę – powtarzała w kółko, wstając z krzesła i kierując się w moją stronę.
Recepcjonistka, sapiąc z wysiłku, złapała moją rękę i zaciągnęła mnie do gabinetu zabiegowego. Wcisnęła moje ciało na wąski drewniany fotel służący do pobierania krwi i szybkim ruchem, z użyciem gumowych węży, przywiązała moje ręce do drewnianych oparć. Zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, rzuciła się na kolana krępując mi nogi. Na koniec wepchała mi w usta zwitek tamponów, uniemożliwiając wezwanie pomocy. Byłem pod wrażeniem sprytu i precyzji podwójnie widzącej.
Poprawiając rzadkie, kasztanowe włosy, zbliżyła swoje usta do mojego ucha i wykrzyczała, że teraz to ona mi pokaże. Najskuteczniejsze bowiem są terapie wstrząsowe. Wyjaśniła, że jeśli nie będzie odpowiedniej reakcji, to ona już ją wy-sty-mu-lu-je. Zapewniła, że jest w tym dobra. A czasu mamy dużo, do osiemnastej… Z niekłamanym lękiem popatrzyłem na ogromne piersi, wydatny brzuch i grube nogi.
Pomyślałem, że dobrze by było stracić przytomność, ale kiedy zobaczyłem strzykawkę i duże igły w szafce obok, zamiast tracić jaźń, zacząłem się w duchu modlić, aby pląsające oko przedstawicielki służby zdrowia czasem na nich nie spoczęło. Kiedy pląsające oko spoczęło jednakże na niebezpiecznym sprzęcie, nagle przyszło wybawienie. Ktoś bez pukania zresztą wszedł do przychodni. Dawało to nadzieję na odwrócenie uwagi agresywnej recepcjonistki i tak też się stało. Do kliniki przyszła lekarka.
W tempie błyskawicznym zostałem uwolniony. Kiedy potężna kobieta rozplątywała gumowe węże, moja głowa została wepchnięta między jej ogromne piersi. Lekko podduszony, oszołomiony i zestresowany siedziałem bezwładnie na krześle. Z korytarza dobiegały chichoty recepcjonistki, która wyjaśniała, że właśnie przygotowała pacjenta, czyli mnie do badań. Na pewno nie będę sprawiał problemów. Tym bardziej, że to rutynowe badania do pracy, to nic wielkiego.
Młoda, ładna, atrakcyjna lekarka kazała mi się rozebrać do pasa. Nie odzywając się ani słowem, posłusznie wykonałem polecenie. Ale ileż czasu można stać w wciągniętym brzuchem? Nacisk na jelita zrobił swoje i zacząłem słabnąć. Wtedy ułożyła mnie na kozetce i pochyliła się nade mną, czyli nad pacjentem. Założyła na moje przedramię rękaw aparatu do mierzenia ciśnienia i usłyszałem bzyk, bzyk, bzyk. Pompowanie jak trzeba. Pochylona nade mną postać… Patrząc na jędrne opinające fartuch piersi słabłem jeszcze bardziej. Krew odpłynęła mi z głowy. Czułem narastające fizyczne podniecenie. A ona pompowała i pompowała, a później wypuszczała i wypuszczała. Perspektywiczne myślenie sprawiało, że moja wyobraźnia… moja wyobraźnia pofolgowała sobie nieco.
Po czterokrotnym zmierzeniu ciśnienia krwi, usłyszałem, że mam skoki ciśnienia. To może być efekt stresu w którym przyszło m żyć. Tym razem było związane z kształtnymi piersiami, ale wolałem za dużo nie mówić. Psychiatra bowiem od osiemnastej. Zaraz po tym, nastało kolejne badanie polegające na ugniataniu mojego brzucha – tak sprawdza się obecność narządów wewnętrznych. Chyba je posiadam, bo komentarza nie było. Do oceny narządów zewnętrznych nie doszło – nie ma tego w procedurze – może napisała ją jakaś recepcjonistka?
Usłyszałem jeszcze, że oprócz skoków ciśnienia mam nadwagę, zbyt duży poziom cholesterolu i podwyższony nieco poziom glukozy – tak wskazały małe urządzenia które nakarmione kroplą krwi pobranej z palca zastępowały laboratorium. Powinienem prowadzić życie bez stresów, codziennie ćwiczyć fizycznie nie mniej niż godzinę i przejść na dietę. W przeciwnym wypadku będziemy, jak to ładnie ujęła, spotykać się częściej. Uświadomiłem sobie, że może się to spotkać z kolejnymi przygotowaniami do badań w wykonaniu pani recepcjonistki i zrobiłem się blady jak ściana. Położony na leżance, tym razem miałem ciśnienie zbyt niskie – w ten sposób teoria o moim skaczącym ciśnieniu krwi niejako została potwierdzona. Jest diagnoza i są zalecenia. Po kilkunastu minutach doszedłem do siebie. Zostałem skierowany do recepcji, aby zapisać się na kolejną wizytę.
Recepcjonistka spojrzała na mnie lewym, zdziwionym okiem, prawym zwyczajowo lustrując drzwi. „Jak to, czego pacjent tu żąda?”, wykrzyczała. „Zapisać się na kolejną wizytę?” Dłonie kobiety powędrowały pod jej olbrzymie piersi, które uniosła lekko do góry. „Spodobało się” stwierdziła słodkim, zupełnie nie pasującym do zwalistej postaci głosem. „Już znam się na takich specjalistach” – dodała. „Cichutki, grzeczniutki, mówi dzień dobry i do widzenia, ale kiedy sam na sam z kobietą, to dzikie żądze wyłażą na wierzch. Ujawnia się nieokiełznany, a może nawet wściekły zwierz”. Przeraziłem się nie na żarty. Może zechce skierować mnie do weterynarza, takiego, który zajmuje się końmi i krowami, na pewno nie chomikami – duży wymiar bowiem był wpisany w osobowość kobiety. Na szczęście nie przyszło jej do głowy. Powiedziała jeszcze, żebym nie myślał, że ona mężczyzn nie rozumie. W końcu z ciała zrobieni jesteśmy i nasze mózgi cieszą się z jego rozkoszy. Następnym razem mam przyjść wcześniej, bo badania wstępne będą dłuższe – puściła do mnie swoje lewe, zezowate oko, kilkakrotnie mrużąc powiekę.
Zanim ustaliliśmy termin kolejnej wizyty, dowiedziałem się, że ona, czyli służba zdrowia, bardzo dba o wątpiły budżet ministerstwa i stara się pomagać jak może. Ma swoje, sprawdzone metody. To, co robi, to selekcja negatywna. Pacjenci słabi, sami się w ten sposób eliminują, dając szansę tym zdrowym. Na końcu języka mawiałem pytanie. Po cóż cała ta służba zdrowia zdrowym? Po chwili wahania, doszedłem do wniosku, że w końcu nie jestem tchórzem i je zadałem. Odpowiedź była jednoznaczna. Zdrowi płacą składki na fundusz, zatem im się należy. Chorzy zaś z tego korzystają w zamian nic nie dając, a na dodatek są zagrożeniem dla zdrowych. Nie wiem, czy porównanie do pracowitej pszczółki i pasożytniczej stonki było właściwe, ale to przemilczałem. Co racja, to racja, składki zdrowotne małe są, to i dla chorych nie wystarcza, a leczenie zdrowych w końcu mniej kosztuje. Moja intuicja podpowiedziała, żebym wiał z przychodni, bo mogę nie daj Boże dostać się do psychiatry, czego mogę nie przetrwać – w szczególności badanie wstępne musi w takim przypadku być drobiazgowe i dużo bardziej wyrafinowane. No, bo skąd miały by się brać tematy do horrorów i thrillerów? To przecież tylko takie podkolorowane przypadki medyczne.
Wychodząc z przychodni, zdałem sobie sprawę, ze odniosłem podwójny sukces. Szczęśliwie przeszedłem badania uzyskując lekarską zgodę na pracę na etacie oraz, co równie ważne, zwróciłem uwagę na swoją skromną osobę kobiety, która promując lokalny patriotyzm, własną, potężna zresztą piersią, broni biednej służby zdrowia. Nie musiałam długo utwierdzać się w przekonaniu, że na kolejne badania zapiszę się do innej kliniki. W składzie przyjmujących lekarzy nie może być psychiatry – to pewne.
Skierowany przez pracodawcę na kolejne badania, drobiazgowo sprawdziłem skład lekarki kilku klinik. Kiedy otworzyłem zielone drzwi kliniki o dźwięcznej nazwie „Orchidea”, zmarłem w bezruchu. Na recepcji dojrzałem zwaliste ciało, ogromne piersi lekko falujące w miarę oddychania i rzadkie włosy rozwiane wiatrem wentylatora (tym razem były zielonkawe jakieś). Lewe oko recepcjonistki zmrużyło się delikatnie (podczas, gdy prawe bezustannie obserwowało drzwi), usta wykrzywił uśmiech, a na policzki wylał się rumieniec.
– Oj długo czekałam, długo. Doczekałam się jednak. Przeprowadzimy zatem badanie wstępne. Lekarka dzisiaj będzie później, dzięki temu będziemy mieć więcej czasu. Nie bój się kochaneczku, moje diagnozy są poprawne, a terapie skuteczne, mam bowiem w tym zakresie sporo doświadczenia.
Próba ucieczki nie powiodła się. Wysmarowana grubą warstwą pasty podłoga zrobiła swoje. Zanim krew odpłynęła mi z głowy, zdążyłem pomyśleć, że metody służby zdrowia wciąż są udoskonalane i coraz to skuteczniejsze…