18. Rajd saneczkowy
Koniec trzeciego zlodowacenia pozostawił po sobie duże, piaszczyste wydmy porośnięte lasem sosnowym. Wzniesienie poprzecinane były okopanymi pamiętającymi II Wojnę Światową. W pobliżu były także dwa poniemieckie, betonowe bunkry. Było to ulubione miejsce naszych zimowych spotkań. Kolegi Boguś, który mieszkał opodal, codziennie wieczorem wylewał kilka wiader wody na szczycie jednej z wydm, wprost do rowu okopu. Zdarzało się, że jego babka wysypywała w to samo miejsce popiół z węglowej kuchni – wówczas Boguś wylewał kolejne wiadro wody…
Pewnego, styczniowego, mroźnego, a przy tym słonecznego poranka postanowiliśmy pójść na wagary. Kiedyś byliśmy na łyżwach, ale sześć godzin jeżdżenia po lodzi prowadziło wprost do nabytego schorzenia, na co najmniej do nabytej iksowatości nóg. Po eksperymencie, przez kilka kolejnych dni chodziliśmy jak połamani.
Sanki, to co innego. Zawsze można usiąść i odpocząć. Babka Bogusia została poinformowana, że sanna jest w ramach zajęć z WF, co ją uspokoiło. Po pierwszej godzinie zajęć zrobiła nam nawet gorąca herbatę i kanapki z marmoladą. Później poszła po zakupy – zmarznięci mogliśmy się ogrzać przy kaflowej kuchni, nie zwracając zbytniej uwagi na pozostawiane na podłodze ślady wody z topniejącego śniegu.
Babka Bogusia była jednakże przebiegła – wyczuła, że nasze zapewnienia o zajęciach z WF, to kłamstwo. Wkrótce stało się coś, czego się nie spodziewaliśmy. Na horyzoncie ukazała się nasza pani Ludomira i Hiszpan, znawca chemii i fizyki. Wyjście było jedno, musieliśmy salwować się ucieczką. Wówczas zostały złamane zasady ślizgu po lodzie w okopie.
Zasady były jednoznacznie – należało zjeżdżać pojedynczo, leżąc na sankach. Dla nas to było intuicyjne, a dla Hiszpana naukowe – chodziło o to, aby środek ciężkości był odpowiednio nisko. W innym wypadku saneczkarz narażony był na wypchnięcie z toru na którymś z ostrych zakrętów – tak działa siła odśrodkowa, która w tym przypadku niweluje ziemską grawitację.
Tak, czy inaczej, Hiszpan był zadowolony z naszego intuicyjnego zastosowania praw fizyki.
Chłopcy, po kolei, z zachowaniem odstępów mknęli w dół wzgórza i dalej biegli do lasu. Plan był prosty – przez las do szkoły, szybko do szatni i do klasy. Później oczywisty zanik pamięci, smutna mina, pokorne stanie w ławce i oczekiwanie, aż Ludomirze przejdzie złość. Do zniesienia. Byliśmy w końcu do tego przyzwyczajeni.
Miałem zjechać jako ostatni. Dość szybko biegałem i miałem dać sobie radę w ucieczce. Tyle tylko, że na wzgórzu pozostał kolega Darek, który sanek nie miał. Wyższy ode mnie o głowę i sporo cięższy. Zaproponowałem, żeby położył się na sankach, ja na nim i jakoś może zjedziemy, ale on się bał. Podjęliśmy ryzyko oszukania praw fizyki i zniweczenia siły odśrodkowej… Usiadłem na sankach, a mój kolega za mną i nie czekając aż nauczyciele zbliżą się do nas, rozpoczęliśmy szalony zjazd. Dość duża masa (sanki i nas dwóch) oraz coraz większa prędkość sprawiły, że na drugim, ostrym zakręcie, fizyka zwyciężyła. Wylecieliśmy w powietrze jak z procy. Ja byłem zaparty o ramę sanek, dzięki czemu wraz pojazdem wylądowałem w ogromnym jałowcu. Sanki odbiły się od gruntu i poszybowały w powietrze, pozostawiając moją skromną osobę wśród zielonych gałęzi. Poza kilkoma zadrapaniami, nic mi nie było. Sytuacja Darka przedstawiała się gorzej. Wylądował na pniu dużej sosny, którą okraczył. Zawył z bólu i odpadł od drzewa. W tym samym momencie sanki dosięgły tego samego drzewa, odbiły się od pnia i podążyły wprost na zbolałego nastolatka. Jedna z płóz wbiła się w pośladek chłopaka, który przerażony i blady nawet nie miał siły krzyczeć.
Kiedy wygramoliłem się z jałowca, nasi nauczyciele stali na szczycie wydmy i wymachując rękami coś krzyczeli. Zaraz też pojawiła się babka Bogusia z wiadrem pełnym popiołu – pewnie chciała umożliwić bezpieczne zejście po wypełnionym lodem okopie, ale nie do końca jej się ta sztuka udała. Pośliznęła się i popchnęła panią Ludomirę która przewróciwszy się na plecy rozpoczęła zjazd saneczkowym torem. Krzycząc wniebogłosy posuwała się prędkością niejednostajnie przyśpieszoną (zwalniała nieco na zakrętach), machając przy tym rękami. Ze względu na spora masę i śliskie palto osiągnęła zawrotną, godną pozazdroszczenia prędkość. Z toru wypadła na ostatnim zakręcie. Przez chwilę obawiałem się, że zniszczy znaczną połać lasu, podobnie jak niegdyś meteoryt tunguski, który nieco przypominała. Płomienie zastępowały poły palta i rozwiane włosy. Miała jednak dużo szczęścia, bo wylądowała w sporej zaspie, wznosząc wokół siebie ogromną chmurę uniesionego w powietrze śniegowego puchu. Całe szczęście, że spadła na tyłek – gdyby utkwiła w zaspie głową i widać by było tylko nogi (co podpowiadała mi wyobraźnia), wówczas bez pociągowego konia, nie dałoby rady jej wyciągnąć. Ale tak się nie stało.
Babka Bogusia podała wiadro z popiołem Hiszpanowi, który, podobnie jak poprzednio nasza pani, zachwiał się i stracił stateczność. Jako fizyk natychmiast zdał sobie sprawę z konsekwencji. Grawitacja, małe tacie na lodzie i masa – jego i popiołu. Wiedział, że podzieli losy Ludomiry. W ostatniej chwili odrzucił wiadro, które wylądowało na granicy okopu, skutecznie posypując nauczyciela, który wyglądał jak panierowany kotlet. Babka Bogusia także została posypana. Hiszpan położył się na plecach, wobec czego zjechał na dół bez większych przygód – ot, fizyk.
Emocje szybko opadły. Na sanki wsadziliśmy z przodu Darka, a za nim Ludomirę. Zrozumiałem co musi czuć koń pociągowy, który zmaga się z ogromnym ciężarem. Nie wiem, co myślał Hiszpan, ale podobnie jak ja ciężko dyszał.
Kiedy byliśmy już w miasteczku, lokalny wozak popatrzył na nas i mruknął pod nosem, że dzisiejsza młodzież, ale i nauczyciele, całe to towarzystwo, na psy zejdzie. Zauważyłem, że nikt nie zejdzie, bo jakoś wypadek przeżyliśmy, a on sam powinien zastanowić się nad swoimi grzeszkami. Usłyszałem, że jestem smarkacz i niegrzecznie zwracam się do starszych. Dodałem, że nie godzi się używać bata, kiedy dzieci zaczepiają sanki do wozu, żeby zrobić sobie kulig. Wozak zrobił się czerwony jak burak i popędził swojego olbrzymiego konia.
W ośrodku zdrowia udzielono nam wszystkim pierwszej pomocy. Darek zyskał trzy szwy, Ludomira wychłeptała pół butelki kropli uspokajających, zaś dzielni mężczyźni (ja z nauczycielem chemii i fizyki) po szklance gorącej, mocno słodkiej herbaty.
Pani Ludomira zapytała patrząc na mnie dziwnym wzrokiem (myślę, że wyrażała swój podziw): „Co ja mam z wami zrobić?’ i zaraz dodała swój standardowy tekst „Co z was wyrośnie?”.
Hiszpan za to wytłumaczył mi, na czym polega działania siły odśrodkowej, zależności między prędkością i masą, co opatrzył odpowiednimi wzorami. Spodobało mi się.
Kiedy dotarliśmy do szkoły, spodziewałem się reprymendy, a może nawet pobytu na dywaniku u dyrektorki. Jakieś było moje zdziwienie, gdy Lubomira podeszła do mnie i szepnęła mi do ucha, że kiedy ślizgała się na lodzie w okopie, to przypomniała sobie dzieciństwo. Musi się z nami wybrać na sanki, ale rzecz jasna po lekcjach. Mam chyba chorą wyobraźnię – długo nie mogła opuścić mnie wizja naszej pani, która wypchnięta działaniem siły odśrodkowej, jak ogromny pocisk leci nad lasem… jakby ów tunguski meteoryt. Drzewa się łamią, zwierzęta uciekają w popłochu. Spada na ziemię powodując sejsmiczny wstrząs… Nie, nie weźmiemy jej ze sobą – któż bowiem by zastąpił naszą ulubioną panią Ludomirę…