Miałem dziwny sen. Starszy już mężczyzna położył mi rękę na ramieniu i spokojnym głosem powiedział kilka zadań. Obudziłem się, ale nie znalazłem w swoim wnętrzu żadnych uczuć, ani lęku, ani radości, ani uniesienia, ani też refleksji. Po prostu zapamiętałem to, co usłyszałem. Po kilku tygodniach w osobniku, który mi się śnił rozpoznałem Osła, nauczyciela i filozofa, ponadto ekscentrycznego dziwaka. Podjął on próbę wyciągnięcia mnie na suchy brzeg z zamulonego zbiornika zakłamania, w którym podobno tkwiłem po uczy. Rozpoczęła się jazda bez trzymanki. Było naprawdę ostro, czasem nawet niebezpiecznie, zaś Osioł okazał się twardym, wymagającym mistrzem. Każdy z nas chciałby się narodzić na nowo, po to, aby cieszyć się życiem, poczuć smak spełnienia. Jednakże wydostanie się ze skorupy łajna, którym obłożyli nas manipulanci, to nie taka łatwa sprawa. Niektórzy są w stanie uwolnić się od zakłamania (którego nie widzą) dopiero w sytuacjach ekstremalnych – dla mnie był to teren dziewiczej puszczy Amazonii.
We śnie, o którym wspominałem, Osioł powiedział:
„Jeżeli utracisz tożsamość, jesteś zgubiony. Powstanie wówczas w twojej duszy pustka, która zostanie zapełniona ofertą manipulantów. Utracisz swoją osobowość i już nie zaznasz pierwotnego, nieskalanego szczęścia. Staniesz się wytresowanym elementem, marionetką w układance stworzonej w celu wytworzenia armii posłusznych niewolników.
Tożsamość jest tarczą która chroni przed zajęciem duszy wolnego człowieka przez demony władzy, władzy która chce podporządkować przyrodzoną człowiekowi naturalność swoim niecnym celom. Zastąpić uczucia obłędem zaspokajania urojonych potrzeb, wytworzonych w celu podporządkowania sobie jednostki niezależnej.
Masz prawo wyboru, ale odkrycie prawdy to duży koszt, twarda walka, a niekiedy otarcie się o śmierć. Masz wybór, albo smak spełnienia, albo wegetacja.”
Zamiast wstępu – o róży
Na rabacie znajdującej się na południowym stoku ogrodu, tuż przy altanie przeznaczonej dla popołudniowego odpoczynku przy herbacie, rosła piękna róża.
– Dlaczego ludzi są źli? – zapytała Ogrodnika piękna róża głosem pełnym naiwności?
– To bardzo ważne pytanie – Ogrodnik przewał pielenie i oparty na trzonku motyki, zamyślił się głęboko. Odpowiedział po dłuższej chwili milczenia:
– Jest tylko jedna przyczyna, ta sama z powodu której powstała i rozwinęła się ziemska cywilizacja. To chęć zysku, która sprowadza się do przewagi nad drugim człowiekiem, w celu jego wykorzystania. Wszystkie powszechnie znane prawa, te boskie i ludzkie, popierane zwykle wzniosłymi hasłami, umożliwiają manipulację. Jest to wykorzystywane dla wyzysku człowieka przez człowieka, choć pozornie tego nie widać. W ten właśnie sposób powstało, usankcjonowane przepisami prawo silniejszego.
– Ale nas, kwiatów, to nie dotyczy? – słaby głos ledwie został usłyszany przez mężczyznę w roboczych drelichach.
– To zbyt trudne pytanie dla prostego człowieka – odpowiedział niepewnym głosem.
– Potrafisz odpowiedzieć na trudne pytanie o ludziach, a nie znasz odpowiedzi na temat róż, którymi zajmujesz się na co dzień?
– Między nami są proste relacje – ja o was dbam, a wy dajecie piękne kwiaty.
– I nie ma manipulacji?
– I nie ma manipulacji – westchnął głęboko. – Nie taję, że ścinam wasze kwiaty, gdy jeszcze są pąkami. Nie macie szans na wydanie owoców.
– Czy popełniasz przestępstwo?
– Nie wiem – wzruszył ramionami. – To mój zawód. Zabieram wam szanse na spotkanie z pszczołą, która zapyli kwiaty, zabieram wam szanse na przemianę piękna w niezbyt ładne nasiona. Zabieram wam życie.
– Krzak rośnie dalej i nadal kwitnie. Odcięcie kilku pędów nie jest aż tak straszne – róży zrobiło się żal strapionego Ogrodnika.
Mężczyzna pochylił się nad rabatą i skoncentrował się na chwastach, którym ostrze motyki podcinało korzenie. Nie chciał już kontynuować dialogu z piękną różą. Pomyślał, że nie ma sensu zastanawiać się nad tym, co jest dla niego zbyt trudne. Jeśli będzie rozważał problemy filozoficzne, może to okazać się też niebezpieczne.
Po rozmowie z Ogrodnikiem róża była zasmucona, choć smutek nie zabrał niczego z jej naturalnego uroku. Ukryła go skrzętnie. Była rozkwitającym pąkiem, kiedy dostrzegło ją wprawne oko sługi królowej. Ciemnozielone liście osadzone na prostej, długiej łodydze opatrzonej zaledwie kilkoma kolcami uwieńczone były szkarłatem proporcjonalnie rozmieszczonych płatków.
Kiedy sekator, tuż nad ziemią przeciął łodygę, nawet jej nie bolało. Wkrótce znalazła się w apartamencie królowej. Obserwowała przepiękne otocznie. Wspaniałe, rzeźbione szafy, wyściełane aksamitem krzesła, mieniące się barwami tęczy żyrandole, draperie przedstawiające jezioro w lesie. Szczególną uwagę zwróciła na toaletkę – białą z dużym lustrem i szufladkami otwieranymi za pomocą złotych klamek. Została wyróżniona, jej koleżanki, inne róże, tego przepychu zobaczyć nie mogły.
Umieszczona w kryształowym wazonie z wodą w której rozpuszczono specjalny nawóz czuła się doskonale. Nie musiała, jak inne kwiaty rosnące na racie, walczyć o wodę i sole mineralne. Nie musiała zapuszczać korzeni głęboko w ziemię aby przetrwać. Wszystko, czego potrzebowała zostało jej dane.
Zobaczyła, to, czego rosnąc na rabacie nigdy by nie zobaczyła. Królową nagą, robiąca makijaż, przystojnego szambelana, który pod nieobecność króla zabawiał panią. Widział, jak mężczyzna objął kobietę, jak ona udawała, ze się broni i jak zaciągnął ją na łoże. A później jak ją całował, pieścił i w końcu jak się na nią położył. Może szambelan wprowadził do ciął królowej jakiś nawóz, bo bardzo rozkosznie jęczała, a jak było już po wszystkim, to miała wypieki i uśmiechała się tak słodko. Ludzie wiedzą, co robią, że nie rożną w ziemi, tylko przemieszczają się z miejsca na miejsce maja dobrotliwy nawóz w sobie. Na dodatek tacy empatyczni, dając życiodajne soki innym. I to nie tylko szambelan, który nakarmił królową. Pokojowa, która słała łoże królowej także została nawieziona przez jednego z kamerdynerów. CO prawda, nie licząc majtek, nie została rozebrana i otrzymała mało całusów, ale po podwinięciu spódnicy, podobnie jak jej pani głośno pojękiwała, powtarzając w nieskończoność :jeszcze, jeszcze, jeszcze”.
Doszłam do jedynego, słusznego wniosku, że ludzie to dobre stworzenia. Upewniłam się, gdy zobaczyłam ogrodnika, mojego pielęgniarza. On także, nie mówiąc wiele, rzucił pokojową na łoże i zastosował bezpośrednie nawożenie. Oj dziewka została nakarmiona, że hej.
Przez kolejnych kilak dni widziałam królową i pokojową, jak obcowały z mężczyznami. Król wyruszył na wojnę, ale o kobietach pamiętali inni i chwała im za to. Podobnie jest ze mną. Codziennie mam świeżą wodę zmieszaną z nawozem, wazon stoi w słońcu i mogę rozkwitać, pokazywać coraz piękniejsze szaty róży. Tak dużo się nauczyłam. Jestem szczęśliwa.
W piątym dniu, zostałam postawiona na stole. Moje płatki zaczęły stawać się mniej jędrne, później jeden, po drugim zaczęły więdnąć. Odżywcza, pełna składników pokarmowych woda już nie pomogła. Wtedy zdałam sobie sprawę, że nie zdołam wydać nasion. Procesy wywołujące destrukcję w moich komórkach wzmagały się z godziny na godzinę. Już nie cieszył mnie widok króla, który wrócił z wojny i nie bacząc na nic, posiadł swoją małżonkę na podłodze, a dopiero drugi raz na łóżku. Pewnie nie wiedział, że była już nawieziona przez szambelana, pewnie bał się, że jest głodna…
Zanim pokojowa wyjęła mnie z wazonu i wrzuciła do kosza, wyrwała ze mnie część płatków i rzuciła je na łóżko. Nie bolało – straciła już czucie, tak staje się na starość. Wkrótce przyszedł ogrodnik, ale na mnie już nie zwrócił uwagi. Teraz byłam tylko śmieciem.
Zabrakło mi korzenia. Walki o przetrwanie na rabacie. Zabrakło mi naturalnego funkcjonowania. Nagle dodało do mnie, że mój koniec rozpoczął się w chwili odcięcia mojej łodygi od korzeni. Na nic kryształowy flakon i woda z nawozem. Na nic zachwyty ludzi nad moim pięknem. Odcięta od korzeni mogłam tylko umrzeć.
Zazdroszczę ludziom – oni mogą pozostać w zdrowiu i uśmiechać się przez całe lata. To zdaje się dzięki temu, że wciąż karmią się wzajemnie. My, kwiaty tyle szczęścia nie mamy.
Ogrodnik pomyślał, że największą rewolucją w życiu człowieka jest transformacja z jaskiniowca w istotę empatyczną, pełną pokory i siły. Sługa królowej nie zapytał go o zgodę, tylko samowolnie ściął piękny kwiat. Aby przypodobać się próżnej kobiecie, stał się przestępcą.
Rozdział 1. Okazało się, że jestem Baranem
Przez całe dotychczasowe życie myślałem, że jestem człowiekiem. Ba, byłem tego pewien. Mam postawę wyprostowaną, dwie ręce, każda z pięcioma chwytnymi palcami, a ponadto i co najważniejsze, zdolność perspektywicznego myślenia. Jestem zapisany w urzędzie po numerem PESEL, a także NIP i to jest dodatkowym potwierdzeniem mojej gatunkowej przynależności.
Kiedy usłyszałem, że jestem Baranem, pierwsze, co poczułem, to złość na Osła, który tak właśnie mnie nazwał. Stary, głupi Osioł. Powiedział, że choć nie zdaję sobie z tego sprawy, jestem w 100% Baranem. Zapalczywy, bytujący w gromadzie podobnych sobie Baranów i Owiec, z bardzo małą dozą indywidualizmu i z dużą dozą podporządkowania stadnemu życiu.
Osioł to utytułowany osobnik. Jest profesorem, psychologiem (choć ta ostatnia profesja podobno nie istnieje – tak nazywa się grupa uzurpatorów), coachem, filozofem, pisarzem, a ponadto ojcem i dziadkiem. Zaraz na początku wyjaśnił mi, że dla większości trzody różnych gatunków, Osioł kojarzy się z głupkiem. Tak może być oceniony, bowiem jest uparty i upór swój przedkłada nad polecenia z zewnątrz. Łatwiej powiedzieć, głupi jak osioł, niż znaleźć sposób skutecznej komunikacji. Mówiąc krótko ten, kto Osła nazywa głupkiem, sam powinien sprawdzić u siebie obecność piątej klepki. Tyle tylko, że jeśli jej nie ma, to i jej braku nie zauważy…
Co innego Baran. Tego można nazwać ignorantem i z tej to ignorancji pochodzi właśnie głupota w czystej postaci. Ale nie jest to cecha przyrodzona, tylko nabyta w trakcie bytu w środowisku naszego, jakże potężnego, nowoczesnego kapitalizmu. Zaintrygował mnie.
Chodzę sobie, niby wolny, w stadzie i za nim podążam. Nawet nie muszę patrzeć na drogowskazy – idę tam, gdzie inni. Przyjmuję narzucone mojemu plemieniu zasady i mam święty spokój. Wszystko pod kontrolą.
Baran, to osobnik, który naciera jak taran, ale ma zawinięte rogi i z ziemi już niczego nie poderwie. Ma swoją Owieczkę i w okolicy inne Owieczki (nimi jest bardzo zainteresowany) oraz Barany (którymi zainteresowany jest nieco mniej). Skubie, to co mu łąka przynosi i generalnie jest zadowolony z życia.
Osioł powiedział mi także, że jestem łatwym łupem. Biorę nawet na nadpsutą przynętę i zasadniczo pozostawiony jestem w spokoju, bo nie mam ambicji, wobec czego nikomu nie zagrażam. Zwróciłem mu uwagę, że bywają osobniki mniej rozgarnięte. Jakie? – zapytał. Odpowiedziałem, że na przykład świnie. Zaprzeczył.
Świnie są inteligentniejsze od psów, matki śpiewają swoim młodym piosenki, a wieprzki mają chyba największą świadomość istnienia z wszystkich zwierząt gospodarskich. Nawet od osłów – dodał lekko wzruszając ramionami. Mają tylko jedną zasadnicza wadę – nie potrafią opanować swoich apetytów. Dlatego też, zamiast zajmować się nauką, sztuką, bądź zarządzaniem, są trzodą, która uczestniczy w konsumpcji. Kołem zamachowym produkcji, co pcha gospodarkę do przodu. Są w większości i gwarantują tak zwany rozwój.
Podobno jestem zniewolony – Osioł chyba bzdury opowiada. Mam wolność wyboru i wpływ na całe swoje życie. Mogę kupić, co chcę (o ile wystarczy mi pieniędzy), wybieram bank w którym biorę kredyt, nawet mogę się rozwieść, nie mówiąc już o wczasach, jedzeniu, czy stylu życia. Nawet mam prawo wyboru polityków. Jestem wolny. Nawet reklamy na mnie nie działają dość silnie – nie mam najnowszego modelu telewizora, ani nawet smartfona. Owszem nie mam wpływu na niektóre rzeczy, jak na przykład przepisy ruchu drogowego, ale nikt na to nie ma wpływu. Poza wszystkim, te przepisy, nawet jeśli nie są doskonałe, to są dość proste: zielone to jazda (no jazda!, bardziej zielone nie będzie), czerwone, stop (no to po heblach…).
Osioł śmiał się długo i głośno. Rozbawiłem go, jakbym był kabareciarzem. Może pomyliłem profesję? Tyle tylko, że ja nic śmiesznego w przedstawianiu faktów nie zauważyłem.
Najprostszą nagrodą, bonusem, który sobie bezustannie wypłacam jest zaspokojenie ciekawości. No tak. Czytam (tylko dla chwilowego odprężenia rzecz jasna) ciekawe wiadomości w Internecie. W większości to tak zwane „scoop”, czyli informacje „sensacyjne”. Są ciekawe. Bzdurne i nic nie warte? Ciekawe ciekawe, ciekawe. A ileż tam jest o celebrytach (czyli ściankowcach). Wiecznie młodzi, to i owo im sterczy, prężą się i zwracają na siebie uwagę. Doszedłem do nagłego wniosku: są nieuczciwi. Skoro odkryli wodę wiecznej młodości i permanentnego szczęścia, to mogliby się podzielić. Może nawet nie za darmo, ale sprzedawać, za gotówkę i na raty. Chyba, że udają.
Osioł wyjaśnił, że nakarmiony sensacjami, nie odczuwam prawdziwego głodu. Tak też ma bydło i ród kozi. Świnie jedzą dobrze, choć niezdrowo. Wyjątkiem jest koń – ten do co jedzenia jest wybredny- musi być świeże i czyste. Ale on ma klapki na oczach. Jego pragnieniem jest dojście do celu wyznaczonego przez woźnicę. Nie myśli zbyt dużo o konsumpcji.
Kłapouchy stwierdził, że może mnie przyjąć na szkolenie, oczywiście odpłatnie i warunkowo – jeśli nie będę robił postępów, zostanę ze szkoły wyrzucony, bez zwrotu kosztów. Na kursie będzie jeszcze kozioł…
Staremu Osłowi chyba się w głowie pomieszało. Ja, wykształcony, doświadczony i powszechnie szanowany biznesmen mam się uczyć u Osła? Nie potrzebna mi jest żadna edukacja. W sumie, to ja, będąc w awangardzie nowoczesności, mógłbym być mentorem staruszka.
Na dodatek miałbym siedzieć w jednej oślej ławce z kozłem? Pomijając upór i zacietrzewienie tego osobnika, ma on jeszcze jedną zasadnicza wadę – aby pobudzić kozy do właściwych interakcji seksualnych (czyli do rui) sika sobie na sierść (w tym na brodę). Rozkład owej uryny przez bakterie prowadzi do powstania strasznego smrodu. I to właśnie podoba się jego partnerkom. U wełnistych wszystko odbywa się bez takich ekscesów.
– Ciebie ów zapach odstrasza, ale kozy podnieca i zniewala – skonkludował Osioł. – Jeśli podniecałby owce, sam byś śmierdział, niby kozioł.
Skierowałem się do drzwi, nie mając zamiaru wracać do Akademii Osła-impertynenta.
Rozdział 2. Opuszcza mnie żona
Moja wspaniała, jedyna jak do tej pory żona, przygotowała mi niespodziankę jakiej się nie spodziewałem. Nagle, bez żadnych wstępnych ustaleń, czy choćby rozmowy na ten temat, oświadczyła, że czasowo mnie opuszcza. Jako wolontariuszka zgłosiła się do polowego szpitala, gdzieś w dżungli Amazonii. Właśnie ukończyła specjalny kurs pielęgniarski i teraz w końcu spełni swoje powołanie – będzie służyć innym.
Z pewnością dam sobie radę, co do tego, nie miała najmniejszych nawet wątpliwości. Nasza córka jest już samodzielna, zaś syn na zmianę studiuje, bądź tkwi godzinami przed ekranem komputera – i jak twierdzi, także studiuje. Gotować się nauczę, ale to będzie potrzebne tylko na weekendy – w pozostałe dni od dawna wszyscy jadają na mieście. Cała reszta, jak pranie, sprzątanie i zakupy są na głowie gosposi Niny, obrotnej, trzydziestoletniej obywatelki Ukrainy, zatrudnionej u nas od ponad trzech lat. Ewentualnie można ją dodatkowo poprosić o przygotowanie posiłków, choć nasza tradycja mówi, że gotowanie to obowiązek rodzinny (w sumie raczej weekendowy).
Wjeżdża za dwa tygodnie, na jakieś sześć, może osiem miesięcy. Klamka zapadła i za nic się ze zobowiązania nie wycofa – tam tubylcy potrzebują pomocy medycznej i jest to nakaz sumienia.
Muszę chyba rzeczywiście być Baranem, bowiem do tej pory niczego nie zauważyłem. Spędzając większość życia w pracy, czyli robiąc karierę i zarabiając pieniądze (na rodzinę), nawet nie miałem szansy, żeby zobaczyć, że coś może być nie tak. Małżonka postanowiła spełnić swoje marzenia, które stały się także jej powinnością. Ja nie spełniłem swoich pragnień: pilotowanie szybowców, wyprawa na Syberię, spływ rzeką Zambezi, czy przejazd rowerem po zamarzniętym jeziorze Bajkał. I pewnie ich nie spełnię. Ciągle zajęty wykonywaniem narzuconych obowiązków w firmie. Podobno to wyścig szczurów, ale to nie jest trafna nazwa. To raczej zaangażowanie się w pracę, z obawy o jej utratę. Potrafiłem poświęcić się i zrezygnowałem z pragnień, zaś ona nagle ocknęła się i bez najmniejszych nawet wyrzutów sumienia postanowiła – jak powiedziała „doznać smaku spełnienia”. Mnie pozostawiając smak przypalonych kotletów i ewentualnie goryczkę piwa.
Najpierw chciałem coś powiedzieć, poprosić o wyjaśnienia, później nie mogłem z siebie wydobyć głosu, a następnie wyszedłem z domu. Przeżyłem szok na granicy traumy. Paraliż podstawowych zmysłów. Myśl, że żona mnie opuszcza była jak grom z jasnego nieba. Na dodatek utwierdziłem się w przekonaniu, że jej nie powstrzymam – nie mam bowiem żadnych argumentów. Poczułem się słaby. Potrzebowałem natychmiastowej pomocy. Natychmiastowej i skutecznej. Czegoś, co uratuje bezsilnego człowieka przed… sam nie wiem, przed czym, ale uratuje… skutecznie.
Po pewnym czasie pojawiła się złość, rozsierdzenie i inne negatywne emocje. Podświadomie chciałem mojej żonie zrobić na złość. Dopiec jej. Aby poczuła się gorzej niż ja. Ukarać głupią babę za jej bezczelność. Oddać to, czym mnie obdarowała z nawiązką. Nic jednakże nie przychodziło mi do głowy. Jedyne, co mogłem zrobić to utracić honor i ośmieszyć się.
Po dwóch godzinach spaceru wróciłem do domu. Zaproponowałem żonie, że pomogę zrobić jej niezbędne zakupy i spakować się. Nie wiem, co mi się stało, że właśnie takie słowa z siebie wydobyłem. To pewnie wpływ stresu. Rzuciła mi się na szyję i długo dziękowała mi, czyli kochanemu mężowi… Poczułem się jeszcze bardziej słaby, przegrany.
Podświadomość podpowiadała mi, że ona wyjedzie, ja zaś przejmę jej obowiązki. Do swoich dołożę dodatkowe. To niesprawiedliwe – ona będzie się realizować, a ja nabędę dodatkowy garb. Niestety, nic nie mogłem zrobić. Mdłe uczucie bezsilności całkowicie wypłoniło moje wnętrze. Po raz pierwszy od czasów dzieciństwa zachciało mi się płakać.
Nasza córka tylko wzruszyła ramionami. Zdziwiła się, że po tylu latach małżeństwa nie zauważyłem jeszcze, że matka jest dziwakiem. Nie powinno być dla mnie zaskoczeniem, że wpadła na niedorzeczny pomysł wyjazdu w nieznane. Dodała, że na moim miejscu, już dawno by się z nią rozwiodła. Podobno pod pozorem własnej kruchości, całe życie mnie wykorzystywała, sama dając tylko absolutne minimum. Nawet nie zdołała porządnie wychować naszego syna, a jej brata. Powinna go dobrze rozumieć, odziedziczył wszystkie jej najgorsze cechy.
Syn nie skomentował decyzji swojej rodzicielki. Zapytał tylko, kto będzie gotował w weekendy. Zaproponował, że możemy na tradycyjne domowe obiady zmawiać dania z restauracji, co uwolni mój czas i zagwarantuje jego jelitom przetrwanie. Jeszcze nie wyszedłem na korytarz, a on już był wpatrzony w ekran komputera, dodatkowo izolując się od świata dźwiękoszczelnymi słuchawkami. Przybywając w wirtualnej rzeczywistości, pewnie nawet nie zauważy nieobecności matki.
Dzieci, niestety nie były dla mnie oparciem. Zostałem ze swoim problem sam jak palec. Czułem się jak sierota.
Na lotnisku, w grupie roześmianych ludzi, moja żona niczym się nie wyróżniała. Podobnie jak pozostali członkowie ekipy, żartowała beztrosko, nie zwracając na mnie zbyt dużej uwagi. Wyglądała na szczęśliwą. Mnie ów sielankowy nastrój niestety się nie udzielił. Musiałem nad sobą zapanować, aby nikt nie zauważył, że jestem w stresie. Najtrudniej było z trzęsącymi się rękoma, ale ostatecznie udało mi się je opanować. Krótkie pożegnanie i pozostałem zdany tylko na własne siły.
Nie miałem ochoty wracać do domu, ale nie miałem też innego wyjścia. Musiałem rozliczyć się z Niną i zaplanować sobotnio – niedzielne menu. Postanowiłem nie zamawiać dań w restauracji. Dam sobie radę. Może ucieczka w aktywności pomoże mi dojść do psychicznej równowagi?
W niedzielne popołudnie przyjąłem gratulacje od córki. Syn powiedział, że jest pozytywnie zaskoczony i poklepał mnie przyjacielsko po plecach. Obydwoje byli pod mocnym wrażeniem. Mnie to jednak nie pomogło. Nie wspomniałem też, że w przygotowaniu spaghetti korzystałem z internetowych rad.
Całą niedzielę przesiedziałem bezczynnie w fotelu. Dziesiątki różnych myśli, niczym błyskawice pojawiały się i znikały w roztrzęsionym umyśle. Obrazy, które pojawiały się przed moimi oczami, nie napawały optymizmem. W poniedziałek rano postanowiłem zadzwonić do Osła i poprosić go o spotkanie.
Rozdział 3. Winda oraz bęben dziadka
Do biura przybyłem o pół godziny za wcześnie. Jak zwykle zresztą. Nie znoszę, kiedy mnie ktoś oszukuje, bylejakości i spóźniania się. To ostatnie z pewnością mam po dziadku, tacie mojej mamy.
Dziadek miał na imię Franek, był raczej mizernej postury, niezbyt wysoki, szczupły, nie rzucający się w oczy. Pozory mylą. Franek, to kowal pracujący w fabryce produkującej kotły do parowych lokomotyw. Dysponował ogromną siłą. Był przy tym nad wyraz spokojny. Jako strażak – ochotnik grał w strażackiej orkiestrze na ogromnym bębnie. Kiedy ubrani w czarne mundury mężczyźni maszerowali grając, dziadek szedł na końcu. Niepozorny człowieczek z ogromnym bębnem z przodu. Robił bum, bum, co zawsze rozbudzało emocje u babci Ani.
Kiedyś, podczas konfliktu, który wywiązał się między wozakami, stał się ich rozjemcą. Filigranowy Franek pomiędzy dwoma podpitymi i rozjuszonymi, ważącymi po 130 kilogramów olbrzymami. Nie posłuchali dobrych rad i wówczas (jak głosi legenda) dziadek się zdenerwował. Kierowcy furmanek ostatecznie pogodzili się, nie żywiąc urazy do Franciszka.
Co do punktualności, był wzorem. Jadąc do pobliskiego miasta do lekarza, wstawał przed 5,00 rano, o 5,30 był na przystanku, czekając na pierwszy autobus, który odjeżdżał o 6,00. O 6,30 był w przychodni, gdzie około 7,00 pomagał stróżowi (czytaj: dawny ochroniarz) otworzyć drzwi wejściowe. Później rejestracja i wizyta o 8.00.
Charakterologicznie jestem bardzo podobny do mojego dziadka Franka. Jeżeli bym się nieco zminiaturyzował i odjął 10 kg otyłości brzusznej, związanej z piwem i nocnym podjadaniem, bylibyśmy niczym bliźniacy. W okolicy nie ma co prawda żadnego już woźnicy, co byłoby niezmiernie cenne dla sprawdzenia moich umiejętności rozjemczych.
Patrząc na sytuację z innej strony, kilku zacietrzewionych grubasów można znaleźć w każdej korporacji. Tych, którzy są szczupli, także. Równie zacietrzewionych, aroganckich i zadufanych w sobie. Świat korpo rządzi się jednakże innymi prawami niż świat mojego dziadka. Transparentne uwalnianie, naturalnych poniekąd emocji nie może mieć tu miejsca. Panuje kultura „sekretnych knowań”. Walka z tymi, którzy mają inne zdanie (albo i takie samo, ale są przeszkodą w wyścigu szczurów), także ma inne zasady. Stosujemy podkopy, „spółdzielnie” znajomych (co ma ułatwić usuniecie przeszkody), a jak ktoś traci równowagę, dobrze jest pomóc grawitacji w zepchnięciu delikwenta ze stołka. Nie dałbym sobie rady w roli rozjemcy. Ponadto, musiałbym bardzo uważać, bo spokoju mam w sobie o znacznie mniej od mojego protoplasty. Wynika to z mody wszechobecnego pośpiechu w krótkich odcinkach wyścigu. Z miejsca „a” , gdzie jesteśmy aktualnie okopani, do miejsca „b”, czyli kolejnego leja po korpo bombie (tj. krótkotrwałej, jeszcze nie zajętej przez sprytnego gryzonia niszy), gdzie natychmiast się okopiemy.
Kiedy wchodzę do windy standardowo mówię „dzień dobry”, wysiadając, „do widzenia”. Z moich szacunków wynika, że mniej niż 20% podróżujących dół – góra – dół cokolwiek odpowiada.
W ów feralny poniedziałek, 3 dni po opuszczeniu przez moją żonę rodzinnego miru, jak co ranka w dzień powszedni wsiadłem do windy. Wraz ze mną wsiadł młodzieniec i dwie panienki. Nie odpowiedzieli na moje powitanie – widocznie zbyt smutno zabrzmiało. Panienki długonogie, upudrowane, w spódnicach i bluzkach o sporych dekoltach. Młodzieniec z fryzurą na żel, spodnie rurki, które równomiernie zgniatały mu to coś, co świadczy o płci. Pewnie chciałby być samcem rodzaju Homo sapiens, ale mu to zdaje się nie wyszło. Marynarka jakby za krótka… Znajomi z firmy. W pewnym momencie chłopak zaczął opowiadać jakaś mdłą historię o sobotniej imprezie, zamiast przecinków używając słów wulgarnych. Klął jak szewc, a one hi, hi, hi, hi. Gdyby nie to, że moje biuro jest na 7 piętrze, może bym nie zareagował. Jednakże długotrwałe drażnienie w połączeniu ze stresem niedawnego rozstania zrobiło swoje. Powiedziałem mu, żeby przestał. Grzecznie. Odpowiedział używając wulgaryzmów. Zatrzymałem windę na piątym piętrze, chwyciłem gnoja z ucho i wypchnąłem go na zewnątrz. Złapałem chłystka za kołnierzyk koszuli i nie zważając na jego wybałuszone oczy i czerwoną twarz, grzecznie wytłumaczyłem mu, że istnieje cios takiego jak przecinek. Dopiero wówczas puściłem. Na koniec dostał dobra radę – jeśli mnie w przyszłości spotka, to będzie dla niego lepiej, jeśli pójdzie schodami. Na ulicy zaś ma zmienić chodnik na przeciwległy.
Skierowałem łapczywie chwytającego powietrze chłopaka w kierunku klatki schodowej i wróciłem do windy. Nie kopnąłem go w tyłek tylko dlatego, bowiem obawiałem się, że napięta tkanina spodni pęknie i światu ukażą się jego wątłe, blade pośladki. Oto praktyczny dowód, że na rozjemcę się nie nadaję.
Dziadek pewnie nie byłby ze mnie dumny – reakcja była spontaniczna, nieprzemyślana i w sumie głupia. Jedyne, co uzyskałem to obawa, że chłopak wezwie policję. Nie wezwał jednak. Może co nieco zrozumiał?
Panienki zatrzymały windę i czekały na mnie. Uśmiechały się zalotnie. Ich maślany wzrok był pełen podziwu. Jedna nawet głęboko westchnęła. Nie byłem zainteresowany. Zapewne nie potrafią gotować…
Wchodząc do biura, jak co rano natknąłem się na naszą sekretarkę, panią Jadzię. Na jej standardowe „jak się pan miewa”, odpowiedziałem, niekonwencjonalnie, że jak zaglądam w jej dekolt, to od razu mi lepiej; mimo poniedziałku i nawału pracy. Aby nie być gołosłownym zajrzałem w jej dekolt i przez dłuższą chwilę nie odrywałem wzroku od ładnie opalonej skóry. Wzięła głęboki wdech i uśmiechnęła się słodko. W sumie, żadne z nas nie spodziewało się, że zachowam się w ten sposób. Po chwili zrobiłem się nieco zażenowany, ale Jadzia jakby tego nie zauważyła i zaproponowała, że zrobi mi kawę. Odmówiłem. Kawę pijam kiedy mam ochotę i niekoniecznie rano. Staram się robić ją samodzielnie.
Zamknąłem się w swoim pokoju i zadzwoniłem do Osła. Początkowo próbował mnie zmyć, wyznaczając termin za 2 tygodnie. W sumie nie dopuściłem go do głosu, po czym wymusiłem spotkanie w środę o 17,00. Po kilku minutach pojawiła się pani Jadzia z tacą na której niosła aromatyczną kawę i czekoladki. Jakby nie zrozumiała, że napój ten piję, kiedy mam na niego ochotę i niekoniecznie rano…
Powoli zaczęło do mnie docierać, że jestem Baranem. Po powrocie do domu musiałem jakoś odreagować. Stres związany z nieobecnością żony pogłębił się. Na strychu odszukałem strażacki mundur dziadka oraz bęben na którym grał. Potężny bęben marszowy. Piękny instrument. Spodnie ledwie na siebie wcisnąłem. Nie zdołałem ich zapiać. Były też sporo za krótkie. Marynarkę również zostawiłem odpiętą. Na klapce lewej kieszeni przypięte były cztery ordery. Poczułem się jak bohater ochotniczej straży pożarnej, uczestniczący w pochodzie do lasu, gdzie ma odbyć się majówka, czyli zabawa dla robotników fabryki.
Wyszedłem na ulicę. Mundur był nieco zakurzony. Ordery pobrzękiwały jakby wesoło. Ze smartfona popłynął Marsz Turecki Mozarta. Starałem się maszerować równo, trzymając przed sobą instrument o średnicy metra. Uderzałem w bęben w momencie, gdy nasilały się dźwięki fortepianu. Rytmicznie, co cztery korki. Bum, bum bum. Zaciekawieni sąsiedzi wyszli do ogródków. Ładna majowa pogoda sprzyja wypoczynkowi na trawie, ale sprzyjała także jednoosobowej orkiestrze strażackiej. Niektórzy robili mi zdjęcia, kręcili filmy, inni po prostu bili brawo. Co jakiś czas salutowałem, przykładając palce do ebonitowego daszka czapki, stanowiącej nieodłączny element galowego stroju. Zdjęcia, filmy i brawa. Ogromny bęben oparty na mniejszym bębnie (piwnego pochodzenia) grzmiał głuchym basem. Szybko wpadłem w rytm i wesoło przemierzałem kolejne ulice naszego wspaniałego osiedla.
Zmęczyłem się po 40 minutach. Kiedy wyczerpany wszedłem do domu, moje dzieci czekały na mnie w przedpokoju. Zrobiłem jeszcze kilka razy bum, bum i zdjąłem instrument. Córka ucałowała mnie serdecznie, zaś syn stwierdził, że jestem „gość” i uściskał mnie „na niedźwiedzia”. Sądziłem, że zostanę nazwany głupcem, a oni byli ze mnie dumni… Dziwny jest ten świat.
Rozdział 4. Od dziadkowego bębna do oślich zasad
Poniedziałkowe spotkanie dotyczące raportu za poprzedni tydzień zostało przeniesione na wtorek. Do zmiany terminu już się przyzwyczailiśmy. Poniedziałek, nie zawsze bowiem jest najlepszym dniem do dokonywania podsumowań i wyznaczania zadań. Bo to poniedziałek. Nikomu nie przyszło do głowy, aby na stałe spotkania przenieść na wtorek. Pierwszy dzień po weekendzie stał się pewnego rodzaju tradycją i tak miało już zostać. Logika nie ma tu nic do rzeczy.
Szefuńcio zaczął nietypowo. Na początku pokazał film. Facet, ubrany w mundur idzie ulicą i rytmicznie uderza w zawieszony na ramionach bęben. Powinienem się zawstydzić? Gorączkowo szukać usprawiedliwienia? Wymyślić jakieś kłamstwo? Na przykład, założyłem się z synem… Coś, co pozwoli na uratowanie honoru. Na filmie nie było dokładnie widocznej twarzy… może nie zostanę rozpoznany? A jeśli nawet dowiedzą się, że to ja… Mogę przytaszczyć ów bęben do firmy i trochę pograć. Bum, bum, bum. Mogę tez pożyczyć na chwilę munduru i instrumentu chętnym, muzykom – amatorom. Odpowiedź miałam gotową.
Nie czułem nic. Ani wstydu, ani obawy przed osądem zebranych współpracowników, ani też obawy przed ewentualnymi konsekwencjami służbowymi. Było mi wszystko jedno co sobie pomyślą i jaką reprymendę, bądź karę mogę otrzymać od szefuńcia.
Szefuńcio zaś, zaraz po zakończeniu projekcji zagrzmiał. Podniesionym, nie znoszącym sprzeciwu głosem wyraził to, co przyszło mu go głowy, czyli swoje myśli. „Oto człowiek odważny, asertywny, mający silną osobowość, decyduje się na odbębnienie muzyki. Ubrany na galowo, w stylu retro nie krępuje się i przedstawia swoją osobowość taką, jaka ona rzeczywiście jest. Niczego nie ukrywa. Może wybębnił stres, a może smutek, a może radość i euforię odniesionego sukcesu? Tego nie wiemy. Wiemy za to, że bębnił mocno, głośno i rytmicznie. To bohater. Jeżeli bym go spotkał, uścisnę mu rękę i złożę gratulacje. Bierzmy z niego przykład”.
Popatrzyłem po siedzących wokół owalnego, dużego stołu pracownikach naszej firmy. Księgowy, pucołowaty grubas powinien grać na trąbie, jego chudziutka zastępczyni na flecie. Gdyby wzięła na przykład talerze, to już po pierwszym uderzeniu, od stóp, aż po jajowatą głowę, cała by drgała, niby trącona w gitarze struna. Flet jest dla niej odpowiedni. Szefuńcio powinien uderzać w cymbały (takie tam skojarzenie), ale pewnie by nie dał rady. Mógłby spróbować dmuchać w puzon – ten by do niego pasował. Panie z działu zamówień to skrzypce i altówki, obsługa serwisowa akordeon i harmonia a dział przetargów mandoliny oraz bałałajki. Zostaje jeszcze pani Jadzia. Sekretarce przeznaczyłem harfę. Wszak pod warunkiem, że ścisnęłaby swoje wydatne piersi gorsetem, aby nie ryzykować ich spotkania, na przykład z wiolinowym kluczem. Ja pozostaję z bębnem i orkiestrę mamy gotową.
Zaraz po spotkaniu pani Jadzia, uśmiechając się zalotnie, zaprosiła mnie do gabinetu prezesa. Przekaz był krótki. Sprawa pozostanie miedzy nami. Na sobotę mam pożyczyć mundur i bęben. Szefuńcio także chce zagrzmieć. Pomyślał, że wystąpi w okularach i doklei sobie wąsy i brodę. To na wypadek, gdyby mieszkający w jego dzielnicy wiceminister był akurat w ogródku. Musi, niestety być incognito.
On jeden mnie rozpoznał… zatem powinien uścisnąć mi dłoń…
Na spotkanie z Osłem, jak zwykle przybyłem z wyprzedzeniem. Po kilkunastu minutach czekania, zostałem zaproszony do obszernego gabinetu profesora. Duże, dębowe biuro, na ścianach kilka dyplomów i zdjęć nieprzedstawiających stare czasy. Wszyscy młodzi i uśmiechnięci – ludzie sukcesu.
Osioł postawił mi warunki, na których może mnie przyjąć do szkoły. Myślałem, że skoro płacę, to ja stawiam warunki, ale byłem w błędzie.
Warunek pierwszy – musisz wyrzucić ze swojego umysłu wszystkie śmieci. Widzę twoje wnętrze – jesteś jak olbrzymi śmietnik. Buble, chłam, dziadostwo, pozory, nieprawda, przepych, małostkowość, egoizm, spleśniałe idee i inne świństwa zalegają ogromne obszary. Bezkrytycznie wchłaniasz coraz to nowe, oferowane przez nowoczesny kapitalizm badziewie. Nawet nie oszukujesz sam siebie – nie musisz, bowiem nie zdajesz sobie sprawy, w jakim zakłamaniu żyjesz.
Warunek drugi – zanim nie poznasz istoty rzeczy, nie wyciągaj wniosków na podstawie pozorów. Na początku edukacji masz dużo milczeć, słuchać i chłonąć. Bez ocen. Bez komentarzy. Bez własnych pomysłów.
Warunek trzeci – zaangażowanie. Jeżeli będziesz odrabiał lekcje źle, niesolidnie, wylatujesz ze szkoły bez zwrotu kosztów. Płacisz z góry za cały rok.
Warunek czwarty – wytrwałość. Nieobecności, brak uwagi na zajęciach, ale także brak postępów – w takim wypadku, także wylatujesz bez zwrotu kosztów.
Warunek piąty – w szkole obowiązuje uległość i szacunek w stosunku do przełożonego. Musisz bezkrytycznie wykonywać wszystkie polecenia.
Masz tylko jedno prawo – w każdej chwili możesz zrezygnować – wówczas oprócz kosztów tracisz także depozyt złożony na wypadek ewentualnych szkód. Jest on równy rocznemu fee i nie podlega rewaloryzacji.
Poczałkowo miałem zamiar wstać i bez słowa opuścić ponury pokój. Tylko, co wówczas zrobię? Ponownie założę bęben dziadka? Ile razy można grać to samo: bum, bum, bum?
Miejsce śmieci jest na śmietniku. To nie jednostkowy akt, ale proces. Bez oczyszczenia umysłu, cała edukacja rozpełznie się po bublach, chłamie i badziewiu. Nie zostanie zrozumiana.
Tak, wiem jak wygląda Rozkład Normalny, czyli krzywa Gaussa. Blisko 70% to szara masa, kolejne 30% to masa lekko mniej szara. Pozostaje 10% tych, którzy myślą; 5% pozytywnie i 5% negatywnie. Aby odnaleźć własną osobowość muszę znaleźć się w 5% myślących pozytywnie. Dodał, że teraz już rozumiem, czemu nazywa mnie Baranem… elementem szarej masy z prawej strony, całkiem niedaleko od średniej. Niczym się bowiem nie wyróżniam. Kozły są po lewej. Nie nasunęła mi się żadna odpowiedź. W milczeniu pokiwałem głową.
Osioł to jednak kawał skurczybyka. Wykorzystuje moją trudną sytuację. Albo mu to powiem i dołożę jeszcze trochę impertynencji, albo… nie… Dał mi czas na zastanowienie się. Całą dobę. Wspomniał, że lepsze byłoby 5 minut, ale ja jestem tak zepsuty, że muszę mieć więcej czasu… Osioł to czystej klasy arogant.
Rozdział 5. Wdzięki pani Jadzi
Pani Jadzia wyglądała bardzo ładnie. Po chwili przyznałem (wypowiadając krótkie zdania sam do siebie), że pociągająco. Szczupła, długonoga, zgrabna, harmonijnie zbudowana, z wydatnym biustem. Ciemnorude włosy zaczesane w kok, podkreślały delikatne rysy kobiecej twarzy. Zielone, duże oczy, prosty nos i dość wyraźne, pomalowane na czerwono usta. Makijaż delikatny, ledwie widoczny, a przy tym właściwie eksponujące jej urodę. Dobrze dobrany. Na dodatek ten zniewalający uśmiech…
Obydwoje musieliśmy dłużej zostać w biurze. Zaproponowałem, że odwiozę ją do domu. Mieszka w sąsiedniej dzielnicy, to… w sumie… będzie prawie, że po drodze – wydusiłem z siebie, jakby powiedzenie kilku tych słów wymagało ogromnego wysiłku. A może i wymagało?
Dopiero w samochodzie poczułem słodkawy zapach perfum. Dodatkowy czynnik wpływający na moje, postępujące podniecenie. I jeszcze jej ciepły, aksamitny głos. Poczułem, że składam się z ciała. Wciąż drzemie we mnie męski pierwiastek. Byłbym kłamcą, gdybym stwierdził, że nie było mi przyjemnie. Po drodze, mógłby być korek, taki na godzinę, bądź dłużej. W samochodzie unieruchomionym przez problemy komunikacyjne, potrafiłem wytrwać kwadrans, po czym zaczynałem się denerwować, złorzeczyć, a nawet przeklinać. Teraz jednakże sytuacja była wyjątkowa. Nie wyobrażałem sobie, że mógłbym posunąć się dalej, więc jedyną nadzieją pozostawał korek. Ale jego, jak na złość nie było.
Stanąłem na parkingu, obok budynku w którym mieszkała nasza sekretarka i nie mogłem wydobyć z siebie słowa. Mało tego, nie byłem w stanie wykonać jakiegokolwiek ruchu. Siedziałem za kierownicą niby posąg, wpatrzony w dal, z twarzą pokerzysty.
Pani Jadzia, zaproponowała, abyśmy poszli do jej mieszkania. Wpadłem w panikę. Co zrobię, gdy będziemy u niej? Nie zrobię nic – pomyślałem, że jestem nieudacznikiem. Będę starał się ją uwieść, weźmie mnie za impertynenta, cwaniaka, który wykorzystuje swoją pozycję w firmie. Czy zdołam zrobić coś, co można umieścić pomiędzy brakiem aktywności i nadgorliwością? Czy coś takiego w ogóle (w tym konkretnym przypadku) może zaistnieć?
Załóżmy, że postąpię tak, jak chce moja natura. Nieco się obawiałem, że nie będę wiedział jak się do niej zbliżyć. Co najpierw? Należy się przytulić, musnąć ustami jej policzek, wziąć kobiecą dłoń w rękę i lekko ja uścisnąć? Nie miałem żadnego doświadczenia. Jedyne, co mgliście pamiętałem, to mój pierwszy raz z przyszłą wówczas żoną. Ale to było na studenckim obozie, w namiocie, w gęstwinie lasu. Byliśmy zmęczeni i automatycznie przytuliliśmy się do siebie. Grzane wino pulsowało w żyłach i cała reszta zdarzyła się niejako automatycznie. Młodzi ludzie, nie zastanawiający się nad wstydem i oceną swojej osoby przez innych. To były piękne czasy.
Teraz ocena innych, stała się dla mnie niezmiernie ważna. Bałem się sytuacji, w której się ośmieszę. Co wtedy „oni” sobie o mnie pomyślą? Gdybym zdawał sobie sprawę z faktu, że ci inni, nie zajmują się zbytnio swoimi znajomymi… Inni ludzie ich po prostu nie obchodzą. Coś się zdarzyło, wystąpiła sytuacja niezręczna i tyle. Było minęło. Każdemu przytrafiają się wpadki. Nikt nie traci czasu i energii na zbędne oceny, chyba, że mogą się one przydać, aby danego delikwenta pogrążyć. To jednakże zupełnie inna bajka. Kobiety, która siedzi na siedzeniu obok, jej to nie dotyczyło. To nasze prywatne relacje damsko – męskie, tyle, że póki co, hipotetyczne.
Nagle dotarło do mnie, że pani Jadzia nie jest zwykłą sekretarką. Osobą robiącą kawę i zamawiającą bilety lotnicze, czy robiąca rezerwację w restauracji. Jest asystentką działu. To kobieta z wyższym wykształceniem w zakresie logistyki. Nikt nie wie, dlaczego tak kreatywna i inteligenta osoba pozostaje na niskim stanowisku w firmie. Nikt nie wie, bo nikt jej o to nie zapytał. To może być dobry temat na początek naszej rozmowy. Bardzo dobry.
Małe, schludne, ze smakiem urządzone mieszkanie pasowało do jego właścicielki. Brak zbytniego przepychu. Przemyślana prostota dawała wrażenie przytulności.
Zapytałem, czy mieszka sama. W uśmiechem odpowiedziała, że nie ma męża, partnera, nie ma też psa, kota, czy kanarka. Nie ma nawet kwiatka w doniczce. Wszystko to bowiem są obowiązki.
Taka atrakcyjna, a przy tym inteligentna kobieta, nie ma swojego mężczyzny. Mężczyźni są bowiem jak małe dzieci, tyle, że wyrośnięte. Potrzebują ciągłej atencji. Bezustannej opieki. Ciągłego wsparcia. Są słabi. Bez pomocy łatwo wpadają w sidła przyzwyczajeń, nabierają nawyków, które przeradzają się w nałogi. Pani Jadzia nie zamierza być niczyją niańką.
Przełamałem swoją wrodzoną nieśmiałość i prosto z mostu zapytałem, czemu mnie zaprosiła do swojego mieszkania. Zrobiła to rozmyślnie. Przypadek jest wykluczony.
Nie wiedziałem, że prawie wszyscy mężczyźni w naszym dziale próbowali ją uwieść. Mówiąc kolokwialnie zaciągnąć do łóżka. Tylko i wyłącznie ze względu na chucie. Jej intuicja jest doskonała i nieomylna. W żadnym z przypadków nie chodziło o romans. W każdym zaś o seks. Ja jestem wyjątkiem. Nie próbowałem i tym ją zaintrygowałem. Zaczęła mnie delikatnie szpiegować. Najpierw zdobyła informacje o mojej rodzinie, później o moich przyzwyczajeniach, zainteresowaniach, hobby. Jej początkowa teoria, że z jakiś powodów jestem impotentem upadła. Dlaczego zatem, nie zwracałem uwagi, na jej transparentną w końcu seksualność? Wchodzi do mojego gabinetu z aromatyczną kawą, a ja jakbym nie zauważał jej wdzięków. Co jest tego powodem? Nie jestem seksualnie oziębły, nie wyglądam też na zorientowanego na mężczyzn, czyli mówić kolokwialnie na geja.
Zamurowało mnie. Nie spodziewałem się, że zaspokojenie mojej ciekawości – zadanie, w sumie prostego pytania, może doprowadzić do postępującego odrętwienia całego ciała. To, co usłyszałem było powodem mojej, chwilowej niemocy. Ona postrzega mnie jako fajtłapę. Pewnie taki jestem, gamoń, ciapa i fajtłapa. Gdybym był Indianinem, nazwano by mnie „Wstydliwy kojot ujadający w milczeniu”. Czyli ktoś, kto potrafi cicho skomleć, jeśli nikt nie słyszy. W sumie niegroźny padlinożerca…
Ostatnią rzeczą, którą mógłbym się spodziewać, była zaplanowana przez panią Jadzię akcja. Akcja wyrafinowana, a przy tym dopracowana w szczegółach. Oto siedzę naprzeciwko trzydziestokilkuletniej, harmonijnie zbudowanej, ładnej, kipiącej seksem kobiety, ona bowiem nie rozumie, dlaczego do tej pory, nie próbowałem zaciągnąć jej do łóżka. Nie wie dlaczego i ja także nie wiem dlaczego.
Czyżbym rzeczywiście był Baranem? Nawet do skomlącego w milczeniu, wstydliwego kojota mi daleko. Może pod prysznicem powinienem używać tylko i wyłącznie płynu do higieny intymnej jako cipa. Potrafiłem wyciągnąć z windy młodego i silnego chłopaka, który używał wulgaryzmów, a nie wiem jak mam się zachować wobec kobiety.
Spojrzała mi prosto w oczy i powiedziała, że je imponuję. Jestem twardy jak skała, nie interesuje mnie niecne wykorzystanie niewinnej i w sumie bezbronnej sekretarki. Mam swoje zasady.
Odwróciłem wzrok. No tak. Jakoś nie zauważyłem, choćby potencjalnej możliwości wykorzystania niewinnej, bezbronnej kobiety dla zaspokojenia własnego popędu seksualnego. Do tej pory nie przeszło mi to przez myśl. A teraz?
Pani Jadzia odkryła przede mną swój sekret. Wyjaśniła, że tak naprawdę to zaprosiła mnie do siebie, aby mógł podziwiać jej wspaniałe piersi, po czym zdjęła bluzkę. Była bez stanika.
Patrząc na stosunkowo duże, ładne piersi z lekko sterczącymi brodawkami, poczułem się jak zgłodniały osesek. Były tak bardzo kobiece. Mogły być dawcą rozkoszy i bezpieczeństwa zarazem. Zrozumiałem, co w takiej stacji może czuć nie potrafiący jeszcze mówić malec.
Tym razem, to ja spojrzałem pani Jadzi prosto w oczy. Uśmiechała się lekko…
Rozdział 6. Pierwsza lekcja i nieco ekshibicjonizmu
Pierwsza lekcja u Osła okazała się bezpłatna. To tak zwane badanie wstępne delikwenta, kandydata na nauki mające kosztować dużo pieniędzy. Obydwie strony muszą chcieć ze sobą współpracować. Zarówno ja, jak i Osioł możemy powiedzieć „nie” i wówczas nasze drogi się rozejdą. Na zawsze.
W znajdującym się na pierwszym piętrze gabinecie, oprócz drzwi wejściowych, można było odnaleźć jeszcze dwie pary innych drzwi, zamaskowanych zasłonami. Jedne z nich prowadziły do sauny, gdzie zaplanowana została lekcja wstępna.
Przez pierwszy kwadrans siedzieliśmy w milczeniu, owinięci tylko w ręczniki. W miarę upływu czasu, a może ze względu na wzrost temperatury, poczułem się nieco zniecierpliwiony. Powiedziałem, że sauna jest dobra dla zdrowia. Przerwałem milczenie. Po to tylko, aby je przerwać. To pierwsza zasada – ten, który chce się więcej dowiedzieć powinien milczeć. Prędzej, czy później, rozmówca się odezwie. Później nie przeszkadzaj mu. Od czasu, do czasu potwierdź, chrząknij, pochwal i słuchaj. Tak też zrobił Osioł. Bez większej zachęty z jego strony, rozpocząłem opowieść o sobie. Minęło pół godziny, kiedy skończyłem. Nauczyciel nie odwzajemnił mi się i o sobie nic nie opowiedział. Przyjąłem, że to ja jestem uczniem, czyli elementem podporządkowanym. Rzecz jasna tylko w okresie lekcji i zakresie jaki zdołam tolerować.
Między akceptacją i tolerancją jest przepaść. Tolerować to znaczy „znosić”. Nie chcę czegoś, ale dla jakiegoś wyższego dobra nie oponuję. Tolerancja jest jak szczepionka. Trzeba z tym uważać, aby nie przesunąć granicy zbyt daleko. Po kolejnym szczepieniu odporność na to, z czym się nie zgadzamy staje się mniejsza. W ten sposób możemy dojść do absurdu – zaczniemy tolerować, a następnie akceptować to, co jeszcze niedawno było nie do zaakceptowania. Z oponenta stajemy się osobą aprobująca (niekiedy) przeróżne absurdy.
Osioł podwyższył temperaturę do wartości maksymalnej. Pewnie po to, aby sprawdzić, jaki jestem twardy. Przysłowiowe siódme poty nie zrobiły ma mnie większego wrażenia. Siedzieliśmy w milczeniu przez kilka minut, po czym usłyszałam monolog, który był stwierdzeniem faktów. Profesor widział niektóre elementy mojego życia zupełnie inaczej, niż dostrzegałem to ja.
Moja praca, kariera, starania i związane z tym wyrzeczenia są niewiele warte. Robię to wszystko ze strachu. Zapewniam sobie potrzebę bezpieczeństwa i tyle. Na poprzednim spotkaniu już mi wspominał, że jestem jak przysłowiowy korposzczur. Biegam od leja do leja po wybuchach tych, którzy popękali (czyli nie udało im się) pędząc w kierunku bezsensu. Dużo lepszym zabezpieczeniem jest własna wartość. Gdybym ją miał, gdybym zdawał sobie sprawę z jej istnienia, wówczas bym się nie bał utraty pracy, czy faktu, że szefuńcio źle mnie ocenia.
Moje życie, to bezustanne zapewnianie samemu sobie potrzeb. Muszę oddychać, jeść, spać. Mam też inne potrzeby, czego przykładem jest sytuacja powstała w wyniku dostrzeżenia wdzięków pani Jadzi. To ostatnie, to w sumie mój sukces. Potrafiłem wyzwolić się ze skostniałej skorupy zasad, których sam nie rozumiem. Nie rozumiem, czyli trzymam się jakiejś fikcji… Osioł to jakiś postrzeleniec…
Potrzebę samorealizacji posiadam za to bardzo rozbudowaną. Jest jak wielki, pusty w środku balon. Realizuję to w pracy, w toksycznych oparach korporacyjnego klimatu. Odbieram wątpliwe nagrody – pochwały od podobnych sobie baloniarzy. A taka pochwała, to automatycznie kolejna nagroda, jaką przydzielam sobie sam. Nagroda o nazwie pycha. Podsumowując, doszedłem do wniosku, że Osioł – impertynent, jednak przesadził, ale na reakcję nie odważyłem się. Wmówiłem sobie, że zareaguję to po skończonej pseudo nauce.
Aby posunąć się choć o krok do przodu muszę skruszyć, skostniałą już w wielu miejscach skorupę z łajna, którym się szczelnie obłożyłem. Łajna korporacyjnego, ale nie tylko. To jest proces. Najpierw musi wyschnąć – przestanie wówczas śmierdzieć. Później skorupa sama popęka. Wtedy będzie można ja oddzielić od skóry. Najtrudniej będzie z miejsc w których włosy wrosły w błocko – z głowy, piersi i łona. W głowie powinien być rozum, w piersiach serce, zaś łono to podstawa egzystencji rodzaju ludzkiego. Wszystkie te obszary wymagają (u mnie na pewno) odnowy. Osioł, to zdaje się schizofrenik. Muszę się z tego wycofać. Byle ostrożnie. Z wariatami nie ma żartów.
Osioł nie zważając na moją zdziwioną minę, kontynuował. Najpierw jednak, o czym już wiem od pewnego czasu, wyrzucę śmieci ze śmietnika własnego umysłu. Minęło kilka dni, a ja nic jeszcze z tym nie zrobiłem. Nawet nie podjąłem próby. Jak posprzątam, to będę miał szanse stanąć w prawdzie, czyli zobaczyć siebie takiego, jakim jestem. Na nago.
Kolejne zadanie to pozbycie się pychy, czyli zamiana pustego balona na monolit – może być na początek cegła. Później piaskowiec, granit, marmur (o diamencie niestety nie wspomniał). Gdy pozbędę się pychy, zastąpi ją pokora, która jest mocą prawdziwą. Pokora jest cechą ludzi silnych, mających wyraźne ego, jest cechą ludzi szczęśliwych. A o to właśnie chodzi w życiu. Trzeba się cieszyć. Jak ja mogę poczuć smak spełnienia, sukcesu i triumfu, kiedy jestem obłożony łajnem? Utwierdziłem się w przekonaniu, że Osioł jest nienormalny i powinien udać się do psychiatry. Ale.. on właśnie jest psychiatrą… z doświadczeniem… O ile ma rację, to cały świat powinien udać się do psychiatry. Kiedy to powiedziałem, zaprzeczył. Świat potrzebuje idei popartej wiedzą. Właściwej, pozytywnej propagandy i nauk szamana.
Ostatnie słowa szkoleniowca utwierdziły mnie w przekonaniu, że jednak to wariat. Na dodatek niebezpieczny i nieobliczalny. Zapragnąłem uwolnić się od towarzystwa filozofia, wyjść z parówki sauny. Zanim pokazał mi drzwi powiedział jeszcze, że potrzeby mi post, zarówno duchowy, jak i cielesny. Musze przestać myśleć o problemach dnia codziennego i zmienić nawyki żywieniowe. Wyrzucić trucizny z psychiki i ciała. Wtedy poczuję się lepiej. Dobre samopoczucie to to, co osiągnę w pierwszym etapie szkolenia. Samozadowolenie znajdzie się samo. Nie tylko samozadowolenie, ale także siła i upór – one też pojawią się spontanicznie. Etap pierwszy zatem to osiągniecie samozadowolenia.
Wyobraziłem sobie, że nagle staję się fakirem, który tasiemką czyści sobie nos – jeden koniec wystaje z dziurki od nosa, drugi zaś z ust. Biorę końce taśmy w palce i czyszczę, czyszczę, czyszczę… W kolejnym etapie nauczę się lewitować i czytać myśli innych ludzi. Na koniec, powoli, zniknę z tego świata i przeniosę się do innego wymiaru.
Na początek mam pozbyć się wstydu. Po wyjściu z sauny, zobaczyłem, że moje ubrania leżą na biurku. Złożone i związane sznurkiem. Po chwili wyleciały przez okno. Kilka sekund później pozostałem sam w gabinecie Osła. Jedyne moje okrycie – ręcznik, ściągnięte nagłym ruchem, zniknęło za drzwiami, wraz ze sprawcą tego ohydnego czynu. Rozejrzałem się po pokoju – nie znalazłem niczego, co mogłoby zakryć moją intymność. Jedyne drzwi, które nie były teraz zamknięte na klucz, to te prowadzące na klatkę schodową. Dodam, że na publiczną klatkę schodową. Wyjrzałem przez okno. Ubrania leżały na trawniku. Nagle spostrzegłem bezdomnego, który zawiniątkiem był żywo zainteresowany. Zaczął przedzierać się przez krzaki. Skok na murawę wydał mi się nieco niebezpieczny. Wybiegłem z gabinetu – drzwi zatrzasnęły się. Wydałem z siebie odgłos bezsilności. Powrotu nie było.
Biegłem, a właściwie skakałem. Po dwa, a zaraz po tym po trzy schodki jednocześnie. Spontanicznie pojawiła się praca nóg i praca rąk, którymi machałem niczym wiatrak, aby otrzymać równowagę. Po drodze minąłem starszą panią, która krzyknęła wesołym głosem, czy nie jest mi przypadkiem zimno. Zamiast zgorszenia wywołałem rozweselenie. Na nago jestem śmieszny. W drzwiach wejściowych zderzyłem się z cieciem. Dzierżąc jego miotłę w dłoni podążyłem w kierunku trawnika. Bezdomny trzymał z zawiniątko w ręce, ale na szczęście poruszał się wolno, niezdarnie. Wyrwałem mu ubranie. Zacisnął pieści i przyjął postawę „gotowy do walki”. Bez wahania wyprowadziłem cios. Trafiłem go w splot słoneczny. Zgięty w pół, złorzecząc i przeklinając, wycofał się i zniknął w zaroślach.
Slipy założyłem tak szybko, jak tylko mogłem. Nieważne, że na lewą stronę. Z resztą ubioru, już aż tak bardzo się nie spieszyłem. Mały tłumek gapiów miał rozweselone miny. Ktoś zapytał, czy to zakład, czy też zazdrosny mąż. Odpowiedziałem, że to Osioł. Ktoś inny poprawił, że nie osioł, tylko jeleń, rogacz. Kilka osób biło brawo. Stojący obok mężczyzna poklepał mnie przyjaźnie po plecach.
Wśród gapiów znajdowała się młoda, ładna kobieta. Pani redaktor (tak miała napisane na koszulce), jak się zorientowałem, zrobiła mi serię zdjęć. Reportaż dla kobiecego pisma. Wyciągnąłem rękę, aby wyrwać jej aparat. Zaczęła uciekać. Jako nastolatek byłem dobry w sprincie. Coś mi z tego (na szczęście) postało. Usłyszałem komentarz, że jednej baby na boku mi mało…
Wobec mojej determinacji nie dałem jej żadnej szansy. Spokojnie usiedliśmy na ławce w parku – dobre miejsce na negocjacje.
Rozdział 7. Niczego nie musisz (krezusie)
Najpierw dowiedziałem się, że jestem bogaty. Mam co jeść, w co się ubrać, stać mnie na wakacje, jeżdżę samochodem, odkładam na fundusz emerytalny i jeszcze mi trochę zostaje. Jestem zatem bogaty. Obrzydliwie bogaty. Krezus. Jestem zamożniejszy niż 90% ludzi na tym świecie. A może nawet i 95%. Dlatego też, dużą część pieniędzy wydaję na rzeczy, które nigdy nie będą użyte. Co gorsza większość moich wydatków stanowią zakupy, które nie są dla normalnego funkcjonowania człowieka potrzebne. Wyciągnąłem jeden wniosek – Osioł chce mi powiedzieć, że jestem po prostu głupi.
Dążenia – bez nich będę kontynuował wegetację. Aby je określić, muszę wyzwolić się z atmosfery pozorów w której żyję. Być może wówczas nic nie pozostanie? Co wtedy? Szukać? Nie, bo znów powstanie jakaś fatamorgana. Czekać? tak – ile czasu? Trzeba to sprawdzić, a żeby to zrobić muszę się ogołocić…
Powinienem pozbyć się złych nawyków, które mnie niszczą, a przy tym, jako śmieci, zakrywają prawdziwy obraz mojego umysłu. Żyję pozorami i na nich opieram całe swoje myślenie oraz wynikające z tego decyzje. Także nie mające głębszego sensu.
Jestem jak aktor życia, który klepie wyuczoną rolę na scenie stworzonej przez scenografa wyzysku. Gram role, których nie rozumiem. Mało tego, wcielam się w nienaturalną postać, nie zdając sobie z tego sprawy. Akcja-reakcja. Uruchomienie nakręconej sprężyny doskonale dopasowanych trybów w mechanizmie podobnym do katarynki i kukiełki zaczynają się ruszać. Odbywa się dziwaczne, nienormalne i nienaturalne przedstawienie. Jest ono uznane za pospolite, powszechnie przyjęte i akceptowane, a na dodatek przyjęte za normalne i naturalne.
Osioł trochę przesadził. Rozumiem, że musi przesadzać, aby pewne treści do mnie dotarły.
Odpowiedział, że jest wprost przeciwnie – jego obecna delikatność wiąże się z faktem, że jestem zbyt słaby, aby za jednym zamachem przyjąć całą prawdę. Jeśli teraz by mnie ogołocił z pozorów, będę całkiem nagi, ale ubrania nie będzie na trawniku, jak po wyjściu z sauny. Zostanę zawieszony w próżni, bez żadnego oparcia. Szybko spadnę na dno. Błoto to powierzchnia na której stoję, ale lepsze to, niż próżnia. Zmiany to proces, nie jednostkowy akt.
Nie mogę dalej żyć tak, jak żyję. Będąc zamkniętym w skorupie jak małża, nic nie zobaczę, ale otwarcie się w mętnej wodzie może doprowadzić do tego, że zostanę pożarty, a i tak nawet nie zobaczę drapieżnika, który zafunduje sobie kilkudniową niestrawność.
Aby dać mi szansę, na początek zalecił mi dietę. Zbyt dużo jedzenia marnuję i na dodatek raczę się truciznami. Wiem, powinienem zrezygnować z glutenu, mięsa wieprzowego (na początek), drobiu z chowu fermowego, a może nawet z piwa, bo także jest szkodliwe…
Osioł powiedział mi, że nie będę musiał rezygnować z przyjemności, ale najpierw muszę zrozumieć, co to znaczy przyjemność. Obecnie karmię się jej substytutami. Mam jeść wówczas, kiedy poczuję głód. Pić, gdy mi o tym przypomni pragnienie. Jedzenie i picie ma być dobre. Najlepiej naturalne, nie modyfikowane, nie pędzone (rośliny uprawiane z użyciem dużej ilości nawozów), zwierzęta nie karmione paszą przemysłową i antybiotykami…
Na początek jednakże dieta musi być nieco bardziej radykalna. Przez tydzień mam nie jeść mięsa ani glutenu (najlepiej pieczywa w ogóle). Nie przekraczać dziennie 1500 kilokalorii. Wyeliminować cukier, także słodycze, alkohol i nie dodawać do potraw soli. Wszystkie posiłki przygotuję samodzielnie z produktów ekologicznych. Mogę pojechać na targ i kupić warzywa i owoce oraz jaja od rolników. Zalecił jedzenie kaszy jaglanej i gryczanej, fasoli, soczewicy, sporo kiszonek, pomidorów, czerwonych buraków. Mogę do diety wprowadzić orzechy i migdały. Suszone figi oraz daktyle będą delicjami. Nie podał szczegółów, ale ideę zrozumiałem.
Po tygodniu eksperymentowania mam już kilka wniosków. Pierwszy dotyczy fasoli, jako źródła biała. Aby uniknąć maski przeciwgazowej na twarzy syna, fasolę należy namoczyć dobę przed ugotowaniem. W innym przypadku, oprócz niesmaku w gronie rodziny, zmuszeni jesteśmy do wietrzenia sypialni i ubrań. Z kaszami i ryżem nie ma takiego problemu. Ziele angielskie dodaje smaku, ale 30 ziaren, to stanowczo za dużo. Podobnie z pieprzem. Ostre papryczki – norma to pół warzywa na 2-3 lity potrawy, więcej może grozić przepaleniem trzewi. Z pewnością inne uwagi powstaną wkrótce.
Osioł zapytał mnie, co zrobiłem z wodą po ugotowaniu warzyw na sałatkę. Jak to, wylałem do zlewu? Wygotowane z marchwi, pietruszki, selera i ziemniaka sole mineralne, czyli to co najcenniejsze, zostało zmarnowane? Należało na wywarze ugotować zupę. Najlepiej z soczewicy, albo z dyni…. To zdaje się była alegoria do mojego życia. Marnuję czas na bzdety, nie dostrzegając tego, co ważne. Trudno jednakże dostrzec maleńkie minerały gołym okiem. Trzeba się tego nauczyć, poczuć.
Wytrwałem. Mimo licznych pokus. Schudłem 2 kilogramy i zacząłem się lepiej czuć. Po raz pierwszy od nie wiem kiedy, poczułem radość. Ale poczułem też przemożną chęć zjedzenia schabowego. Na sobotę dostałem zwolnienie z diety. Czemu nie na cały weekend? Podobno nie będzie mi potrzebne. I nie było. W niedzielę obudziłem się z bólem głowy, suchością w ustach. Brzuch rozsadzało mi ciśnienie niewiadomego pochodzenia. Czułem się ociężały i niezdolny do jakiegokolwiek wysiłku. Jak starzec. Nie wiem, czy to po schabowym z zasmażaną kapustą, czy też ze względu na nadmiar piwa. Tak, czy inaczej, większą cześć niedzieli zmarnowałem na doprowadzanie się do porządku. Na obiad przygotowałem zupę warzywną i ryż z prażonymi jabłkami. Córka była zachwycona, syn tylko wzruszył ramionami. Matki nie ma nieco ponad trzy tygodnie, a ojcu już zaczyna odbijać. Pogubił się zupełnie.
Kilkakrotnie miałem ochotę na marsz z dziadkowym bębnem zawieszonym na ramionach. Nawet włożyłem spodnie (tym razem dopięły się, choć z trudem) i marynarkę z orderami (niestety, ta nie zdołała się dopiąć), ale ostatecznie zrezygnowałem. Nie będę po raz drugi wyrzucał z siebie emocji w tak transparentny sposób, na oczach sąsiadów i znajomych. Zacząłem szukać innego sposobu.
Rozdział 8. Najważniejszy punkt dnia
Pomimo wielu pokus, udało mi się wytrwać na zaleconej przez Osła diecie. Mięso zaczęło brzydko pachnieć. Nie wspomnę już o poglądzie mówiącym, że jedząc świnię, czy krowę, poniekąd jestem kanibalem. Łatwiej byłoby z drobiem, bo to dość głupie stworzenia… a może to tylko pozory? Tak, czy inaczej, wytrwałem.
Szefuńcio miał zatroskaną minę, kiedy informował nas, zebranych w sali konferencyjnej, że pani Jadzia zdecydowała się opuścić naszą firmę. Nic nie wiedział o jej planach – tylko tyle, że w chwili w której nas informuje o tej smutnej sytuacji, nasza sekretarka i asystentka w jednej osobie, jest już poza granicami naszego kraju. Po złożeniu wymówienia, udała się wprost na lotnisko…
Nagle ogarnęło mnie dziwne uczucie. Bezsilność pomieszana z żalem. Poczułem się przegrany, zdradzony i bezużyteczny. Umarła jakaś, bliżej nie określona, dotychczas skrywana w głębokiej podświadomości nadzieja. Nadzieja na co? Na chęć intymnego zbliżenia pani Jadzi raz na jakiś czas? Na moją wyłączność? Jako jedyny z całej firmy (z męskiej jej części) zostałem wyróżniony. A teraz, czy jestem zdradzony, czy też wydaje mi się, że należało mi się coś, co mi się tak naprawdę nie należało?
Zapragnąłem złamać swoje, ledwie co kiełkujące zasady i zrobić coś na przekór sobie, a przy okazji na przekór zarozumiałemu Osłowi. Pierwsze, co mi przyszło na myśl, to najeść się mięsa. Pójść do najbliższego baru i zamówić schabowego w panierce, ziemniaki ze skwarkami i zasmażaną kapustę. Popić to wszystko piwem i poczuć cudowne uczucie sytości. Błogostan.
Kiedy zbierałem się na lunch, zadzwonił Osioł. Jakby przeczuł, że zaraz dokona się wielki, panierowany upadek popity piwem… Zapytał, czy możemy przełożyć lekcje z jutra na dzisiaj. W pierwszym odruchu chciałem powiedzieć mu coś brzydkiego, żeby pocałował się w… nos, ale opamiętam się. Doszedłem do wniosku, że dzisiejsza lekcja, to może być dobry sprawdzian jego umiejętności. Zdecydowałem się na dokonanie napaści na jego święty spokój. Będę agresywny, a za moją agresją pójdą argumenty, które zmuszą starego psychiatrę do kapitulacji. Wytknę mu jego z palca wyssane teorię i zobaczymy, co wtedy będzie miał do powiedzenia. Byłem wkurzony na cały świat. Moje zdenerwowanie pogłębił fakt zamkniętych drzwi do najbliższego baru. Zamknięte ze względu na awarię kanalizacji – pewnie nie dała sobie rady od nadmiaru metabolitów po wypitym piwie… Zrezygnowałem z lunchu.
Osioł miał twarz pokerzysty. Z kamiennym wyrazem twarzy wysłuchał mojego, nieco nerwowego monologu, po czym stwierdził, że spodziewał się takiej reakcji. Jestem słaby. Kiedy tylko pojawił się czynnik stresogenny, nie dałem sobie rady z nagromadzonymi emocjami. Zadziałał wentyl bezpieczeństwa w postaci buntu. Wyrzuciłem z siebie trochę, jak to nazwał „szarej masy” w najlżejszej z możliwych postaci. Werbalnej. Po prostu wygadałem się i to wystarczyło. Nie poszedłem się upić, nie zapukałem do drzwi burdelu, ani też nie sięgnąłem po narkotyki. To może świadczyć o mojej potencjalnej, obecnie ukrytej sile. Mówiąc krótko, jestem na dobrej drodze. Wielu innych studentów oślej szkoły pierwszy kryzys przechodzi poważniej.
Zamurowało mnie. Nie wiedziałem jak skomentować to, co usłyszałem. Ten, kto powiedział, że milczenie jest złotem, miał rację. Osioł zmanipulował mną, to pewne. Cokolwiek bym nie powiedział, to odwróci kota ogonem i wszystkie moje wynurzenia, złość, czy nawet mocne, logiczne argumenty, sprowadzi do jednego stwierdzenia: wystąpił planowany kryzys. On to wiedział wcześniej? A może niczego nie wiedział, tylko jest to jedna ze sztuczek starego wyjadacza?
Przez krótką chwilę zastanawiałem się, co dalej. Odpowiedź pojawiła się wkrótce. Osioł przyniósł dwie pary dresów. Bez słowa przebrał się i stanął obok mnie. Jego pozycja jakby mówiła, żebym się pośpieszył, on bowiem czeka… Przypomniał mi się numer z sauną i wyrzuceniem ubrań. Ciekawe jaką niespodziankę przygotował tym razem?
Anaerobiczna szóstka Weidera – zestaw ćwiczeń na płaski brzuch i nie tylko. Pierwszy trening to zaledwie 6 powtórzeń. Poszło łatwo. Całość to kolejne 42 dni z coraz to większym obciążeniem. W ostatnim dniu 3 serie po 24 powtórzenia. Ma to zająć niecałą godzinę.
Co będzie, jeśli nie dam rady? Dam radę, ale pod jednym warunkiem. Ćwiczenie ma być dla mnie najważniejszym punktem dnia. Nie ma niczego ważniejszego. Niczego. Cała reszta także może być istotna, ale trening jest najważniejszy. To wystarczy, abym wytrwał. Osioł będzie mi towarzyszył. On, co prawda nie ma piwnego brzucha, ale mimo to podjął decyzję o rozpoczęciu szóstki Weidera. O powód nie zapytałem.
Mam też kupić sobie rower oraz przyzwoite kijki z amortyzacją do Nordic Walking. Zbudowani jesteśmy z ciała i musimy o nie zadbać. Dieta i ćwiczenia na początek. Później przyjdzie kolej na likwidację stresu. Ciekawe, jak on to chce zrobić? Może będę musiał pić ziółka? A może medytować otoczony kadzidełkami? Zobaczymy.
Rozdział 9. Księga Hioba i bycie rolnikiem przez weekend
Jako pracę domową, Osioł zadał mi przeczytanie fragmentu księgi Hioba. Nie mam w domu Biblii, ale od czego jest Internet? Wyguglałem ową księgę. Niezwykła, a przy tym wstrząsająca opowieść. Oto człowiek szczęśliwy i bogobojny, Hiob. Bardzo bogaty. Dbający o swoje interesy, ale też nie stroniący od uciech. Po każdej uczcie składa Bogu ofiary za ewentualne przewinienia swoje i swoich dzieci. Jest czysty jak kryształ i twardy jak diament. Na wskroś uczciwy, o mocnym moralnym kręgosłupie.
Przeciwnik namawia Boga, aby pozbawić Hioba wszystkiego, co posiada, przewidując jego upadek. W jednej godzinie ów możnowładca traci cały swój majątek, a na dodatek jego dzieci, trzy córki i siedmiu synów zostaje pogrzebanych w domu, który się zawalił. Koszmar. Tragedia absolutna. Dla większości ludzi, tak traumatyczne przeżycia skutkowały by buntem, ale nie dla Hioba. Bóg dał i Bóg pozwolił na utratę wszystkiego, co kochał. Nie pojawiło się nawet jedne słowo skargi. Jakiś nienormalny ten Hiob.
Skoro utrata wszystkiego, co kochał to za mało, aby złamać Hioba, Bóg pozwolił Przeciwnikowi na kolejny krok. Kiedy ciało nieszczęśnika pokryło się trądem, znalazł się on na kupie gnoju i aby ulżyć w cierpieniu drapał się glinianą skorupą. Alegoryczny wymiar niezawinionego nieszczęścia dopełnia fakt, że skorupa prawdopodobnie pochodzi z dzbana, z którego kiedyś Hiob nalewał wino podczas uczt. Dla normalnego człowieka, to koniec. Zabrane dzieci, majątek i choroba, która wyrzuca Hioba poza ramy społeczeństwa. Hiob jednakże nadal nie złorzeczy Bogu. Utwierdziłem się w przekonaniu, że tylko kogoś chorego psychicznie stać na taką postawę.
Czemu stary psychiatra polecił mi to przeczytać? Czyżby przygotowywał jakaś niemiłą niespodziankę?
Osioł zaprosił mnie na weekend na swoją farmę. Położone wśród lasów, 6 hektarowe gospodarstwo składało się z zabudowanego podwórka i pola. Drewniany dom i stodoła z jednej strony oraz murowane pomieszczenia gospodarskie i kamienna piwnica, tworzyły jakby lokalną warownię. Na co dzień gospodarstwa doglądał sąsiad, emerytowany pracownik dawnego PGR-u, pan Kazimierz.
Po podwórzu chodziły dwie ogromne świnie, koń oraz stadko kur z przewodzącym im kogutem. Koń i świnie zostały kupione wraz z gospodarstwem i Osioł wspaniałomyślnie darował im dożywocie. Zdecydował, że skazanie świń na śmierć, aby zjeść ich mięso, to pewna forma kanibalizmu. Konia nie sprzedał, bo w gospodarstwie jest przydatny. Kury zaś rozmnażają się w sposób naturalny – część jajek jest wysiadywana i wykluwają się młode, które pod opieką kwok dorastają do wieku rosołowego.
Jako, że pan Kazimierz ma już swoje lata, a w pomieszczeniu, w którym mieszkają świnie nagromadziło się dużo gnoju, to my (czyli Osioł i ja) go uprzątniemy. Aby świnki miały czysto i wygodnie. Ubrani w drelichy i kalosze, dzierżąc w rękach trójzębne widły, zabraliśmy się do pracy.
Wóz powoli wypełniał się słomą przerobiona na obornik. Musieliśmy dawać z siebie wszystko, aby wyciągnąć kolejne, ugniecione warstwy. Po kilku godzinach pracy, w końcu dotarliśmy do betonowej podłogi, na którą położona została świeża, pachnąca wiatrem słoma. Ogromne, ważące po 200 kilogramów świnie same przyszły do swojego domu. Byłem akurat pochylony, gdy jedna z nich zbliżyła swój ryj do mojej twarzy i chrząknęła porozumiewawczo, jakby chciał mi podziękować.
Pouczony przez gospodarza, stanąłem blisko konia, co miało zapobiec ewentualnemu ugryzieniu mnie przez zestresowane obecnością mieszczucha zwierzę. Pojechaliśmy za stodołę, gdzie rozpoczął się rozładunek. Powstawała pryzma gnoju. Ciekawe, czy na takiej właśnie siedział Hiob? Wyobraziłem sobie, że zasiadam na cuchnącej pryzmie, a moje ciało całe się łuszczy. Jestem chory, cierpiący, brzydki. To wina Osła, bo niczyja inna być nie może. Co bym wówczas zrobił? Pewnie pchnąłbym go trójzębnymi widłami i zanurzył w wyciekającej z pryzmy gnojowicy…
Świnie mają dożywocie. Będą jeszcze rosły. Potrzebują paszy. Jeden hektar daje możliwość utrzymania konia, kolejny dla świń i kur. To, co zostaje wystarcza na zapłatę panu Kazimierzowi. Wniosek z tego, że Osioł haruje za darmo…
Obornik jest najlepszym z najlepszych, naturalnym nawozem. Jak torcik wśród ciast. Zostanie rozrzucony na polu, gdzie wiosną będą wsadzone ziemniaki. W kolejnym roku pszenica. W następnym buraki cukrowe – Osioł stosuje płodozmian. Rolnik – fachowiec.
Zaczął zapadać zmierzch, kiedy zakończyliśmy pracę. Osioł zaproponował, aby na kolację ugotować rosół. W tym celu polecił mi złapać dorodnego kurczaka i go przygotować, czyli obciąć mu siekierą głowę, sparzyć pióra wrzątkiem, oskubać i wypatroszyć. Pod ochroną były tylko ssaki, potomkowie dinozaurów już nie. Poczułem, że za chwilę zemdleję.
Oto znalazłem się w dziwnej, wprost absurdalnej sytuacji. Jako dobrze zarabiający, mający wysokie stanowisko w korporacji fachowiec, mam teraz gonić za kurczakiem, aby go uśmiercić. Może lepiej pojechać do sklepu i kupić… cokolwiek do jedzenia? Owszem można, ale polecenie Osła, to część terapii. Dobrze, że nie można jeść wieprzowiny… taka 200 kilogramowa świnia, co prawda nie ma piór, ale ryj ma wielki jak wiadro.
Ostatecznie możemy zjeść gotowane ziemniaki i surowe warzywa, albo nic nie jeść – głód do jutra nas nie zabije. Na śniadanie zaś będzie jajecznica. Wybór należał do mnie.
Drelich nasiąknięty gnojowicą okrutnie śmierdział. To jednakże nic, w porównaniu do przykrego zapachu kurzych piór polanych wrzątkiem. Sam nie wiem, dlaczego to zrobiłem. Zamordowałem kurczaka. Byłem w końcu na bezmięsnej diecie i choćby dlatego powinienem był odmówić. Ponoć zachowałem się naturalnie. Jak normalny człowiek żyjący na wsi. Dużo gorzej wygląda pozbawianie życia w dużej ubojni. Brojlery, zawieszone za nogi jadą taśmociągiem. Ich wiszące ku dołowi głowy są odcinane mechanicznym nożem, później trafiają do parówki, następuje skubanie i patroszenie, również mechaniczne. Klient, który kupuje uda, piersi, czy skrzydełka widzi tylko towar. Nie zastanawia się w jaki sposób pozyskano smaczne mięso. Dożo gorzej wyglądają zabójstwa (tak to nazwał) świń i bydła, ale o tym mi nie opowiedział. Może kiedyś wróci do tego tematu, o ile będzie taka potrzeba.
Po co to wszystko? Zapach rosołu roznosił się po całym, drewnianym domku i wylatywał na zewnątrz przez otwarte okno. Osioł doprawiał danie, próbując je co kilka minut, a ja, wyczerpany usiadłem pod ścianą piwnicy. Zapach gotowanego w warzywach kurczaka doprowadził mnie do mdłości. Wstałem i wolnym krokiem skierowałem się za stodołę, ku pryzmie odżywczego dla upraw obornika. Poczułem się jak Hiob. Drelich już zupełnie nasiąkł gnojowicą. Nikomu nie złorzeczyłem. Nie wiedzieć czemu skóra zaczęła mnie swędzieć. Rozejrzałem się za skorupą, którą mógłbym się podrapać.
Rozdział 10. Księga Hioba i nowe podejście do życia
Kąpiel na podwórku, w dużej, metalowej balii była nie lada przyjemnością. Byłem brudny i śmierdzący. Stałem się czysty, a zapach gnoju był już tylko wspomnieniem. Co za radość. Wspaniałe uczucie. Poczułem się dowartościowany. Odebrałem nagrodę, którą sam sobie przydzieliłem – odwaliłem kawał solidnej roboty i czułem się z tego powodu dumny. Pochwalony za poświęcenie przez Osła, odebrałem kolejną, jeszcze wartościowszą nagrodę. Podświadomie czekałem, aż dwie ogromne świnie wyjdą ze swojego chlewu, podejdą do mnie i podziękują chrząkaniem za czystą słomę. Zajęte jedzeniem, niestety, nie zwracały na nic uwagi.
Po trzeciej szklaneczce mętnego płynu zwanego na wsi „księżycówką”, zdecydowałem się na zjedzenie uda kurczaka, którego pozbawiłem życia. Osioł wyjaśnił, że zabijanie zwierząt jest usprawiedliwione tylko wówczas, gdy mamy zamiar je zużytkować. Zjeść. Jeśli chodzi o futerka, to w nowożytnym świecie, jest to zbrodnia dokonana, w celu zaspokojenia pozostałych w ludziach cech atawistycznych. Nie można pozbawiać życia tylko dlatego, aby piękniej wyglądać bądź lepiej się czuć. Co innego na Syberii, albo na Alasce – to jest zrozumiałe…
Po kolejnych szklaneczkach mętnego płynu, który podczas spożywania zapierał dech w piersiach, zjadłem kawałek piersi i wypiłem kubek rosołu. Działanie bimbru w połączeniu z fizycznym zmęczeniem zrobiło swoje. Znieczuliło mnie kompletnie. Jedyne na co się miałem jeszcze siłę, to słuchanie wykładu Osła.
Powiedział, że jedynym sensem życia człowieka jest szukanie Boga. Wzruszyłem ramionami. Z tego, co zauważyłem, mój personalny trener nie praktykuje żadnej religii. Jest zatem niewierzący. Uniosłem do góry brwi, co było równoznaczne z zadaniem pytania. Wyjaśnił, że mimo wielu lat poszukiwań, on wciąż jest w drodze, ale ma nadzieję, że w końcu znajdzie Istotę Ponadczasową. Że jeszcze zdąży. Swoją drogę życia odnalazł już dawno i czuje się spełniony, ale Boga jeszcze nie odnalazł. Całym sercem zazdrości tym nielicznym, którzy wierzą. Nielicznym? Tak, tym nielicznym, których prawdopodobnie nie ma w tłumie transparentnych wyznawców, głęboko zanurzonych w nakazach obrządku. Są oni obowiązkowi, ale ostatecznie na tym poprzestają. Nie szukają istoty swojej wiary.
Znamienita większość ludzi nie myśli samodzielnie. Opierają się na narzuconych im schematach. Kierują się emocjami. To właśnie emocje są wykorzystywane do manipulacji. To takie zakamuflowane niewolnictwo.
Nalałem następną kolejkę. Czułem się odprężony, choć zmęczenie coraz bardziej dawało o sobie znać. Mój nauczyciel, po raz kolejny w ciągu ostatniego czasu wracał do tego samego tematu. Wiem, muszę wyjść ze skorupy, aby z dystansu spojrzeć na siebie i swoje życie. Łajno musi wyschnąć i się skruszyć. Wiem, wiem, wiem. Słuchanie Osła zaczęło sprawiać mi przyjemność.
Do siedzącego na pryzmie gnoju Hioba przybyli jego przyjaciele. Zasmucili się wielce strasznym widokiem, ale nie zaczęli myśleć. Jeden, przez drugiego mówili nieszczęśnikowi, że jego los, to odpowiedź Boga na grzechy, które musiał popełnić. Ciągłe powtarzanie jednego może sprawić, że człowiek uwierzy w coś, co jest fikcją. W końcu uwierzył też Hiob. Jak tylko uwierzył, przestał być pokorny. Nie mógł w swoim postępowaniu doszukać się żadnego grzechu. Zaczął się buntować. Wyzwał Boga na pojedynek, pytając, dlaczego został skazany na takie pasmo nieszczęść, na które nie zasłużył. Chciał się targować – nic złego nie zrobiłem, dlaczego zatem skazałeś mnie na cierpienie duszy i ciała. To niesprawiedliwe.
Musiałem wyjść do wychodka – tak się nazywa ów przybytek znajdujący się w pobliżu pryzmy obornika, jedyna toaleta w gospodarstwie. Przejście przez podwórze i kolejne, konieczne czynności były nie lada wyzwaniem. Udało mi się. Gorzej było z drogą powrotną. Doszedłem do chlewa, skąd dało się słyszeć ciche chrząkanie najedzonych świń, kiedy koordynacja moich ruchów uległa nagłemu pogorszeniu. Aby utrzymać równowagę, złapałem za drzwi gospodarczego pomieszczenia. Klamka zwolniła zamek i znalazłem się w środku. Ległem na świeżej słomie. Podjąłem próbę wydostania się na zewnątrz, ale przekroczyło to moje możliwości. Zamknąłem oczy. Pomyślałem jeszcze, że Osioł mnie zaraz znajdzie, co dodało mi otuchy…
Zostałem odnaleziony przez wścibskie kury, które kłóciły się głośno o miejsce w korycie, skąd wyjadały resztki świńskiego jedzenia. Była piąta rano. Czekałem, aż pojawi się ból głowy, który niczym nawałnica natrze na czaszkę od wewnątrz, ale nic takiego się nie stało. Nie miałem też nudności, ani innych dolegliwości typowych dla kaca. Czułem się dobrze i poza faktem, że wokół mnie wisiała w powietrzu aura złożona z zapachu drożdży, wszystko inne było normalne. Normalne były pobielony wapnem ściany, drewniane koryta, czerwone i pstrokate kury, dwie masywne, słodko śpiące świnie i sterta czystej słomy. No, może sytuacja w której się znalazłem nie była do końca normalna, ale ten fakt postanowiłem pominąć.
O siódmej zjedliśmy po solidnej porcji jajecznicy ze szczypiorem, i popiliśmy mlekiem kupowanym na wsi, prosto od krowy. Owszem krowa może być chora, choć to mało prawdopodobne, bowiem całe dnie przebywa na świeżym powietrzu, objada się roślinami, które nie znają chemii, a na dodatek jest oczyszczana i pielęgnowana przez dobrą gospodynię. Mleko nie było pasteryzowane. Co do zasad higieny przy jego pozyskiwaniu nie będę się wypowiadał – nie widziałem. Takie mleko, spożywane było na polskiej wsi od setek lat, gdzie ludzie żyli długo i nie chorowali. To, co kupujemy w sklepie i nazwane jest mlekiem, to tak naprawdę nie jest mleko…
Po śniadaniu Osioł zaprzągł konia do bryczki, którą wyruszyliśmy w drogę do kościoła. Na wsi, w niedzielę wszyscy chodzą do kościoła, tak już jest. W świątyni miałem robić to, co wszyscy i nie ruszać się z ławki aż do końca mszy. Kazanie było o przykazaniu miłości. Brzmiało, jakby to była opowieść z bajkowej krainy. Jedno przykazanie zawiera w sobie cały dekalog Mojżesza oraz naukę Jezusa. Zaciekawiłem się. Po powrocie do domu, zajrzę do Biblii, oczywiście korzystając z Internetu.
Obrządek trwał niecałą godzinę. Kiedy zobaczyłem proboszcza, który wylewnie wita się z Osłem, zrozumiałem, że są to starzy znajomi. Zostaliśmy zaproszenie na obiad.
Ksiądz Waldek był samodzielny. Nikt mu nie pomagał. Był duchownym, sam sobie gotował, sprzątał, prał, ale także dokonywał drobnych remontów w małym, drewnianym kościele. Wyglądał na szczęśliwego człowieka.
Dwóch przyjaciół, niewierzący Osioł i głęboko w wiarę zaangażowany ksiądz mieli dużo wspólnych tematów. Najdłużej pozostawali przy wątpliwościach dotyczących przekazów sprzed 2000 lat. Słuchałem z zaciekawieniem.
Waldek rozwinął temat kazania. Kochaj Boga całym sercem, a bliźniego swego jak siebie samego. Pana Boga zostawmy i przyjmijmy to jako pewnik. Co do drugiej części przykazania, to rodzą się wątpliwości. Aby je wypełnić należycie, najpierw należy pokochać samego siebie. Podstawą do pokochania samego siebie jest zaś poznanie potrzeb człowieka oraz przyczyn naszych dążeń. Dopiero po nabyciu tej wiedzy będziemy w stanie zrozumieć swoje postępowanie i zaakceptować siebie: normalnych, pozytywnych, z natury uczciwych. W każdym z nas tkwi coś z kantowskiego imperatywu kategorycznego: „Postępuj tylko wedle takiej maksymy, co do której mógłbyś jednocześnie chcieć, aby stała się ona prawem powszechnym .” To już tylko krok do pokochania bliźniego.
Bez odrzucenia wszechobecnej manipulacji nowoczesnego kapitalizmu, nie znajdziemy w swoim wnętrzu niczego poza pozorami. Wiele rzeczy nam się wydaje, że są prawdziwe i dobre, a takie wcale nie są. Owa manipulacja ma na celu ukształtowanie pokornego obywatela, niewolnika, który nie zda sobie z tego sprawy. Dotyczy zarówno biznesu, jak i religii (i to powiedział ksiądz).
Osioł dodał tylko, że otwieranie oczu na rzeczywistość, to niełatwa sprawa. Wymaga zaangażowania i wytrwałości. Jest to proces długotrwały i bolesny. Słyszałem już to kilkakrotnie. Ameryki nie odkrył.
Chciałem dodać, że czasem leczenie szokowe może przyśpieszyć proces. Możemy tu zaliczyć bieganie po ulicy na golasa, nocowanie w chlewie wraz z dorodną trzodą, a przede wszystkim siedzenie na kupie świeżego gnoju i drapanie się skorupą. Ostatecznie ugryzłem się w język i nie powiedziałem nic.
Kotlety mielone u proboszcza smakowały znakomicie. Ma facet kulinarny talent.
Rozdział 11. Jałowy jak pustynia i pusty jak bęben oraz trzy mózgi służące przyjemnym doznaniom
Osioł mnie obraził. Tym razem przesadził. Powiedział, że jestem jałowy jak pustynia i pusty jak bęben. Zrobił to z premedytacją. Celowo. Pewnie oczekiwał z mojej strony ostrej reakcji. Wszystko, po to, aby wykazać, że ma rację – w myśl zasady: „Uderz w stół, a nożyce się odezwą”.
Pustynia kojarzy mi się z piaskiem po horyzont, zaś bęben z instrumentem dziadka – strażaka. Piasek jest czysty, bęben także zawsze był zadbany. Po krótkim namyśle zapytałem, czy już nie jestem pełnym stęchlizny śmietnikiem? Tak mnie jeszcze niedawno nazywał, impertynent jeden.
To wytraciło go z równowagi. Zająknął się nawet, ale trwało to krótką chwilę. W każdym razie nie osiągnął swojego celu – nie nastąpiła erupcja złości, szybko wypowiadanych, być może nawet niegrzecznych słów. Pytanie zadałem całkiem spokojnie. Nauczyłem się już trochę od starego wyjadacza – cwaniaka.
Tymczasem pozbyłam się śmieci, ale śmietnik pozostał. Ma cuchnące ściany i nadal nie jest niczym innym, tylko śmietnikiem. Klapę ma otwartą na oścież i zaraz przez ten otwór wlecą nowe śmieci – prawdopodobnie gorsze, bardziej cuchnące, w stanie permanentnego rozkładu. Dotychczasowe śmieci, choć wypełniały moją duszę po brzegi, nie były niebezpieczne – dość swojskie, łatwe do usunięcia, nie były też przyklejone do ścianek pojemnika. Ot grzech obżarstwa czasami, nieco z dużo piwa, lenistwo, nadwaga, myśli o seksie z sekretarką na biuru szefa – nic, co wykracza poza normy zwykłego zjadacza chleba. Teraz jestem jak ktoś, kto jest bardzo głodny – dotychczas jadłem byle co, ale lekkostrawne, teraz mogę napełnić się czymś, co w porównaniu do zawartości szamba jest przysłowiowym ciastkiem z kremem. Muszę zamknąć klapę. Jeśli tego nie zrobię to mogę wpaść a alkoholizm, próbować narkotyków, stać się seksualnym sponsorem dla jakiejś młodej dziewczyny, a może nawet zacznę łamać prawo… Osioł chyba za bardzo się rozpędził.
Metafory mojego nauczyciela, a w szczególności przykłady, kim mogę się stać, wyprowadziły mnie z równowagi, ale wciąż udało mi się zachować stoicki spokój i kilkakrotnie wysłuchać monologu znawcy tematu. Jeżeli się nie zmobilizuję, może być dużo gorzej. Osioł powinien on pracować w firmie zajmującej się śmieciami, szambami i kanalizacją. Fekaliami i innymi tego typu wspaniałościami. Jego porównania sprowadzają się właśnie do tego. Są też wyjątki, jak kupa gnoju – to przeżycie akurat było pouczające i odbieram je pozytywnie.
Przestałem pić piwo, oglądać telewizję jak leci, stosuję dietę, tak, że schudłem już blisko 5 kilogramów, a na dodatek codziennie ćwiczę. Widzę wyraźny postęp, ale mój trener przewiduje kryzys. Piwo mogę zamienić na wódę, albo na narkotyki, telewizję (jak leci) na pornosy, nie zdołam wytrwać i zarzucę ćwiczenia fizyczne, poderwę tez jakąś wyuzdana seksualnie studentkę. W efekcie złych przyzwyczajeń, przytyję i stanę się chamem. W końcu załamię się, przestanę się szanować i tylko głębiej zanurzę się w nowe, gorsze nawyki. Będę potrzebował natychmiastowej nagrody, której wartość będzie rosła… i tym samym zacznę się staczać (po równi pochyłej – tak to nazwał). Ostatecznie stanę się pacjentem psychiatry i będę wymagał terapii, być może nawet w ośrodku zamkniętym.
Mózg człowieka składa się z trzech części: mózgu gadziego, ssaczego (limbicznego) oraz kory mózgowej. Gadzi to funkcje fizjologiczne jak ruchy jelit, krążenie, reakcje odruchowe w sytuacjach zagrożenia. W limbicznym tworzą się emocje. Przypomniała mi się pani Jadzia – ona miała duży wpływ na tą część mojego mózgowia. Osioł stwierdził, że to typowe dla okresu godowego ssaków. Wyobraziłem sobie, że byłem jak jeleń na rykowisku – gotowy do starcia z innym jeleniem, by móc posiąść będąca w rui łanię. Usłyszałem, że moje myślenie jest prymitywne, a poza tym nadal bardziej przypominam barana niż jelenia.
Kora mózgowa, to jest to, co u człowieka jest wyjątkowe. Perspektywiczne myślenie, pełne zdawanie sobie sprawy z własnego ja oraz przemijania. Tak to funkcjonuje u zdrowego psychicznie człowieka – u mnie jeszcze też – to komplement, czy stwierdzenie faktu, a może kolejny trik w ramach szkolenia?
Dzięki korze mózgowej, dzięki logicznemu myśleniu, możemy w sposób aktywny, przewidywalny i bardzo skuteczny dążyć do przyjemności. W większości przypadków, do tego właśnie służy nam myślenie – aby zaspokoić swoje pozytywne, miłe doznania. Nadbudowa jest służącą mózgu limbicznego.
Czyste myślenie to przywilej nielicznych, ale oni są pozbawieni normalności istnienia w realnym świecie. Nawet zdeklarowani filozofowie, czy zaangażowani w wiarę mnisi, także potrzebują jeść, pić, jak również uzyskiwać nagrody w postaci pochwał od innych ludzi (może w innym wymiarze, ale potrzebują na pewno).
Człowiek zbudowany jest z ciała, a rozum to jednostka sterująca i dzięki temu, niej mniej, lub bardziej świadomie dążymy do zaspokajania swoich potrzeb fizycznych i psychicznych. Ale także zdajemy sobie sprawę z braku przyjemności – nagród – pochwał, a to prowadzi do klęski, do nałogów, bądź depresji, a często do jednego i drugiego razem.
Przyroda nie znosi pustki – wyrzuciłem jedne śmieci i zrobiłem miejsce dla innych. Moja szara mózgowa substancja, zwana korą, niebawem zacznie kombinować, co by tu zrobić, aby zaznać więcej przyjemności. W konsekwencji moich zapędów, wkrótce będę skończony. Jestem ponoć kreatywny, wobec czego klęska może być ogromna i nastąpić szybko.
Zamykamy zatem klapę – siłą woli, dzięki zrozumieniu problemu. To może być tylko przejściowym rozwiązaniem – jak najszybciej muszę zapełnić moje wnętrze czymś, co ma wartość. Klapa ma bowiem tendencje do odmykania się z byle powodu. Przestałem rozumieć o co chodzi. Wyjaśnił, że nadszedł czas na wyznaczenie celów, dążeń, których realizacja może mnie uzdrowić.
Szóstka Weidera ratuje mnie nieco. To już 18 powtórzeń w 3 seriach. Uff, siódme poty występują na całym ciele, ale jakoś daję sobie radę. Wolę nie myśleć, co będzie jak dojdę do 24 powtórzeń razy 3. Kiedy osiągnąłem 14 powtórzeń, chciałem zrezygnować. Mięśnie brzucha, pośladki i uda doskwierały boleśnie. Pojechałem w odwiedziny do naszej dalszej rodziny, gdzie złożono mi gratulacje – ze względu na wytrzymałości i zacięcie w walce. Okazało się, że moja dorosła córka zaczęła chwalić się tatą na Facebook-u. Kuzyni wiedzieli więcej o mnie, niż ja sam. Cóż, pozostał ów „najważniejszy punkt dnia”. Ćwiczę.
Osioł doradził mi, żebym znalazł coś, czym się zajmę – to musi być dla mnie istotne. Ważne na tyle, abym wypełnił tym pustkę po wyrzuconych niedawno bublach. Dobra rada, ale nie mam żadnego hobby… Zaproponował wówczas, że mógłbym spróbować swoich aktorskich sił w amatorskim teatrze. Wzruszyłem ramionami. Po przygodzie z bieganiem nago po ulicy, siedzeniem na pryzmie gnoju i noclegu w chlewni, bycie aktorem – amatorem wydało mi się przysłowiową łatwizną. W sumie, mam sporo wolnego czasu – uwolnionego z zaniechania przyzwyczajenia do piwa i telewizji. Może lepiej jednak czytać książki? Wyjaśnił, że nie – koniecznie muszę zmienić atmosferę domu na inną, jak się wyraził, pachnącą i smakująca inaczej. Dostałem numer telefonu i adres. Mój szkoleniowiec stwierdził, że mam aktorski talent – jest tego pewien. W innym wypadku nie zaproponowałby mi teatru. Nie zaproponowałby mi niczego, co może przynieść frustrację. Na scenie się sprawdzę. Może to mi przynieść dużo satysfakcji. Wypełnić pustą duszę aktorstwem.
Teatr amatorki o wyszukanej nazwie „Refleksja słodko – kwaśna” , w skrócie RSK, działał już od ponad 10 lat. Mieścił się w dzielnicowym domu kultury – kilka minut piechotą od mojego domu. Telefonicznie umówiłem się na pierwsze spotkanie. Usłyszałem, że przygotowują nagranie audiobooka i potrzebują narratora z odpowiednim głosem. Całej reszty, jak mówienie i dykcja mogę się nauczyć. Sztuka będzie wystawiana później. OK, mogę poćwiczyć dykcję, ale co do mówienia, to chyba tą umiejętność posiadłem będąc dzieckiem.
Kiedy wszedłem do siedziby RSK, powitał mnie młoda, ładna i zgrabna kobieta… Uff dziennikarka, która chciała ze mną zrobić wywiad po akcji z bieganiem na golasa. Uśmiechnęła się szeroko i stwierdziła, że to chyba przeznaczenia. Odwzajemniłem uśmiech, choć miałem ochotę odwrócić się na pięcie i uciec. Nie jestem jednak tchórzem.
Rozdział 12. Prezent od żony i początek pojedynku z klonem
Niski, łysy i otyły jegomość, będący w nieokreślonym wieku, siedział naprzeciwko mnie i mówił. Mówił, mówił i mówił. Jak kataryna, usta mu się nie zamykały. Wyjaśniał. Przedstawiał sytuację, decyzję, propozycję. Ja zaś, zaniemówiłem. Szok sprawił odrętwienie, zarówno myśli, jak i ciała.
Odwiedził mnie prawnik, pełnomocnik mojej żony, która zniknęła gdzieś w amazońskiej puszczy ponad miesiąc temu. Co pewien czas dawała znak życia w postaci krótkiej rozmowy telefonicznej z córką bądź synem, ale do mnie nie odezwała się w ogóle. To, co usłyszałem, wprawiło mnie w osłupienie.
Po ponad ćwierć-wiecznym, wspólnym pożyciu, moja małżonka właśnie proponuje rozwód. Nie ma na tyle cywilnej odwagi, aby do mnie zadzwonić i powiedzieć to osobiście, tylko nasyła na mnie małego grubasa z poważnymi brakami w owłosieniu. To jej mecenas. Pewnie zaufany.
Najsprawniej będzie, jeśli podzielimy majątek notarialnie, ja zaś w sądzie wyrażę wolę zakończenia naszego małżeństwa. W innym wypadku cała procedura potrwa dużo dłużej, narażę się na koszty, a i tak, ostatecznie ona osiągnie swój cel. Prawnik wyglądał na pewnego siebie. Drażniła mnie jego bezczelność i fakt, że traktuje mnie jak głupka, któremu można wszystko wmówić. Wystarczy tylko używać mądrych słów i prawniczych sformułowań.
Z szujowatym uśmieszkiem (tak to odebrałem), wyjaśnił, że są i dobre strony tej sytuacji. Będę wolny jak przysłowiowy ptak i tym samym będę miał szansę na nowy związek. Ponadto, mamy tylko cywilny ślub, wobec czego mogę na przykład się nawrócić – oprócz grzechu cudzołóstwa, od strony formalno-prawnej, nic więcej się nie przydarzyło, wobec czego w przyszłości mogę nawet wziąć ślub kościelny. Okazał się być nie tylko mecenasem, ale także filozofem – moralistą. Może mógłby być nawet przewodnikiem duchowym. Najlepiej, gdyby stał się przewodnikiem na elektrycznym krześle – polałbym go wodą, aby się nie podsmażył – nie znoszę przykrego zapachu spalenizny. Już lepszy, naturalny smród gnoju.
Podział majątku też jest prosty. Jedyną wspólną rzeczą, którą posiadamy jest dom – szeregowiec. Wart jest 2 miliony złotych. Podzielimy się pieniędzmi. Będą sobie mógł na przykład kupić mieszkanie…
A dzieci? Są dorosłe i niech sobie radzą. Zaproponowałem, że kupimy 2 kawalerki, dla córki i syna, a pozostała kwotą się podzielimy. To będzie sprawiedliwe. Ale na to nie uzyskałem zgody. Moje pojęcie sprawiedliwości nie opiera się o empiryczne myślenie, tylko o tak zwane prawo zwyczajowe. Prawo ludu w tym przypadku się nie liczy. Jeżeli już tak naprawdę chcę być miłosiernym dla potomstwa filantropem, to ewentualnie (za milion) mogę kupić trzy kawalerki; dla siebie i po jednej dla każdego dziecka. Może jeszcze mi powie, abym zbierał makulaturę i butelki – pełno tego w śmietnikach – to będę miał dodatkowy przychód, na przykład na piwo…
Aby grubas stał się doskonałym przewodnikiem, połączyłbym go do prądu w kilku newralgicznych miejscach, niech czuje, to co czuć powinien – tak, jak powinien to poczuć, czyli gruntownie.
Mojej żonie pieniądze są bardzo potrzebne. Ratalna spłata domu nie wchodzi w rachubę. Budowa szpitala w dżungli ruszyła pełna parą i każdy grosz teraz się liczy. Ona sądzi, że ja to zrozumiem i nie będę stwarzał problemów. Szpital dla indiańskich plemion z Amazonii to rzecz niezmiernie ważna, dar serca.
Z domu, gdzie mam salon, swój gabinet i sypialnię, miałbym przeprowadzić się do ciasnej kawalerki, położonej w bloku rodem z PRL-u (na taką byłoby mnie stać, gdybym podzielił pieniądze między siebie i dzieci), gdzie większość mieszkań jest wynajmowana. Narażony na klaustrofobię, bezsenne noce (są tam ciągłe imprezy) i widok niedoczyszczonych klatek schodowych. Narażony na widok windy na której ścianach widać rysunki damskich biustów i męskich genitaliów. Zdaje się, że moja małżonka potrzebuje psychiatrycznego leczenia. To, co ze mną robił dotychczas Osioł, to w porównaniu z obecnym wyzwaniem, jest przysłowiowa bułka z masłem. Trochę naturyzmu, ciężka praca, siedzenie na gnoju i bliskie spotkania ze świńskimi ryjami. Wszystko to wydało mi się naraz dobrą, wesoła zabawą.
Poczułem, że za chwilę, z mojego wnętrza uleci to, co zastąpiło śmieci. Powstanie chwilowa pustka, próżnia, która wypełni się gorącą lawą. Z niekłamaną chęcią wyobraziłem sobie proces podłączenia bezczelnego typa do odpowiednio wysokie napięcie.
Dupek – prawnik zakończył swoją mowę i uśmiechając się głupawo, poradził mi, abym nie stwarzał problemów, bo w ten sposób mogę tylko utrudnić sobie życie. Pogroził mi palcem, jakby chciał oznajmić, że to on rozdaje karty. Potraktował mnie jak istotę podrzędną. Puściły mi nerwy. Nie dałem jednak tego po sobie poznać. Bezczelna kreatura wyciągnęła do mnie dłoń na pożegnanie. Powiedział, że nie radzi się opierać, bo wówczas będę miał kłopoty i on się o to postara. Będę miał kłopoty? Zaczął mi grozić? Odwzajemniłem się prawą ręką. Najpierw ścisnąłem wątła dłoń, tak, że kości zatrzeszczały. Po chwili, wystąpiła wyraźna przewaga emocji nad rozumem. Trafienie sukinsyna w splot słoneczny sprawiło, że mi się pokłonił. Nie miał żadnego śladu na ciele – nie miał dowodu na moją agresję. Zdałem sobie z tego sprawę i wyprowadziłem kolejne, celne uderzenie. Złapałem czerwonego ze złości, a może z bólu mecenasa za poły marynarki i powiedziałem mu, co o nim myślę. Nic nie odpowiedział. Nie zagroził mi policją, ani oskarżeniem o pobicie, bo pewnie się bał. Ponadto nie miał świadków, ani śladów na ciele. Jedyne, co mógł zrobić, to się mścić podczas rozwodowej rozprawy. Odprowadziłem małego, łysego grubasa do windy, wciąż trzymając go za marynarkę. Oświadczyłem, że jeżeli będzie mnie nachodził, albo terroryzował w jakikolwiek inny sposób, to roszczę sobie prawo do samoobrony. Ewentualnie spotka się z ochroniarzem, jednookim Edmundem, byłym bokserem wagi ciężkiej, który zwykle nie rozumie, co się do niego mówi, ale w swoim fachu jest wprost niezastąpiony. Ponadto uwielbia on eksperymenty z prądem. Wsiadając do windy, osobnik, który był reprezentantem mojej żony, miał strach w oczach. I dobrze mu tak. Edmund, co prawda nie istniał, ale nie wszyscy muszą o tym wiedzieć.
Osioł się zmartwił. Moje reakcje uznał za właściwe, pomijając walenie prawnika w żołądek i straszenie go wyimaginowanym Edmundem. Cała reszta była OK. Nawet krzesło elektryczne, ale pod warunkiem, że pozostawało tylko w wyobraźni. Jednakże sytuacja stresowa, która wystąpiła w momencie zapełniania mojego wnętrza nowymi, teatralnymi wyzwaniami, jest niebezpieczna. Wobec nieprzewidzianych, bardzo poważnych problemów, teraz właśnie mogę przegrać pojedynek z samym sobą. Walka z własnym klonem, to nie lada wyzwanie. Dotychczas byłem nieco silniejszy. Stres mnie osłabił, a może być jeszcze gorzej – mogę upaść i się nie podnieść. Wówczas, albo zejdę na złą drogę, albo popadnę w depresję tak silną, że bez leczenia szpitalnego z niej nie wyjdę. Może to się też skończyć chorobą psychiczną, albo szukaniem ucieczki w jakimś nałogu – postawił na alkoholizm.
Jestem jak małe, potrzebujące opieki dziecko. Dotychczasowa terapia Osła to szczepionka. W pierwszej fazie szczepionka działa negatywnie – to obce dla organizmu białko, antygeny, które osłabiają organizm. Nie są zabójcze i układ immunologiczny rozpoczyna walkę. Organizm się wzmacnia i zyskuje odporność. Ale to już etap kolejny. Ja jestem tym osobnikiem, który będąc w fazie osłabienia, został dodatkowo zakażony. Potrzebuję natychmiastowej, silnej terapii.
Jestem na dobrej drodze, aby wyzwolić się z niewolnictwa współczesnego świata. Wówczas będę mam szansę na skuteczną modlitwę – modlitwa to nie proszenie, to działanie, tak jak pokora, która nie jest nie słabością, lecz siłą. Żebrak może otrzymać grosik, z którego się cieszy, człowiek pyszny ucieka przed drobnymi radościami i ostatecznie stanie się pustym w środku balonem. Opatrzność pomaga tym, którzy są prawdziwi i się starają, czasem nawet daje im prezenty…
Teraz mogę stracić swoją unikalną szansę. Nie mogę się zachwiać, to jeden z najgorszych momentów w procesie terapii. Muszę zmierzyć się z problemem i go pokonać. Każda walka ma swojego zwycięzcę. W takich przypadkach, jak mój, remisy nie istnieją. Nie ma też ustępstw i negocjacji. Szukanie kompromisu, to strata czasu. Albo wygram, albo cały dotychczasowy trud pójdzie na marne. To tyle z mądrości doświadczonego terapeuty. Po raz pierwszy widziałem Osła zdenerwowanego. Sprawa rzeczywiście musiał być poważna, skoro stary wyjadacz nie potrafił ukryć emocji.
Przypomniał mi się Hiob. Utracił swoją ufność, bowiem wciąż mówiono mu, że spotkała go niesprawiedliwość, w co w końcu uwierzył (inni, tak zwani przeciętni, uwierzyliby już po minucie siedzenia na pryzmie gnoju, z ciałem we wrzodach). Chce sprawiedliwości dlatego rozpoczyna targowanie się ze Stwórcą.
Ja nie chcę się targować. Moja żona nagle stała się wrogiem, którego pragnę pokonać. Zniszczyć. Znokautować, tak, żeby poczuła własną niemoc. Podobnie jak w pojedynku z własnym klonem, nie ma tu miejsca na rokowania. To walka na śmierć i życie. Albo zwyciężę, albo zginę – innego wyjścia nie ma.
Od jutra pójdę na urlop. Razem z Osłem wyjeżdżamy na wycieczkę. Na tydzień. Potrzebne mi będzie sportowe ubranie, dobre trekingowe buty oraz gotówka. O resztę zadba mój szkoleniowiec.
Mam wytrwać do jutra. Muszę pamiętać o najważniejszym puncie dnia. Dzisiaj mogę zrezygnować z diety i napić się piwa, ale nie więcej niż trzy butelki.
Kiedy w domu stanąłem nago przed lustrem, zobaczyłem innego człowieka. To nie byłem ja. Zmniejszony znacznie brzuch, twarz bardziej pociągła, uwydatnione mięśnie ramion i nóg. Sam się sobie spodobałem. Osiągnąłem mały sukces.
Czekające mnie stresy związane z rozwodem, podziałam majątku i ewentualną stratą domu i to będzie duże wyzwanie. Mogło by być gorzej, gdybym na przykład dowiedział się, że mam raka mózgu. Jeszcze raz popatrzyłem na własne, lustrzane odbicie, po czym poszedłem do kuchni. Otworzyłem wszystkie trzy piwa i po kolei wylałem je do zlewu. Wciąż walczę. Było blisko do nokautu, ale nie znalazłem się jeszcze na deskach życiowego ringu. Jeszcze nie teraz.
Zrobiło mi się smutno. Poczułem się bezsilny. Zamknąłem się w sypialni i słuchając Grechuty poczułem spływające po policzkach łzy. Piwa, ewentualnie napiję się jutro.
Rozdział 13. Zamęczyć stres
Czynniki powodujące, że człowiek traci dobre samopoczucie, a tym samym nie żyje, ale się męczy (co jest gorsze od wegetacji) to stres, brak aktywności, zła dieta oraz używki. Stres jest najgorszy z tych czterech czynników. Można strać się go pokonać w różny sposób. Bez walki, to on zniszczy nas szybko i skutecznie.
Nie spodziewałem się jednak, że będę go pokonywał poprzez wysiłek fizyczny, któremu mogę nie sprostać. Skoro jednak Osioł, starszy ode mnie o blisko 20 lat daje sobie radę, to ja też muszę. Tym bardziej, że zdaje się na wycieczkę wybrał się, aby mnie ratować. Powinienem był być mu wdzięczny, ale wieczorem, kiedy nadchodził czas odpoczynku, nie miałem siły nawet powiedzieć dobranoc.
Bycie drwalem, to niełatwa rzecz. Ścinaliśmy sosny, które miały po 90 lat, a może i więcej. Takie drzewo mierzy ponad 35 metrów, zaś średnica pnia częstokroć przekracza 80 centymetrów. Odgłosy mechanicznych pił, przypominające nieco bzyczenie ogromnego komara (tak to sobie wyobraziłem) wypełniało cały las. Odpowiedni kąt cięcia pozwalał na upadek drzewa tam, gdzie chciałem. Szkolenie to jedno, a rzeczywistość, to drugie. Czasem drzewo leciało w nieco inną stronę, niż przewidywania. Trzymało to mnie w ciągłym napięciu. Kiedy sosna dosięgała ziemi i niesamowity widok upadku olbrzyma kończył się, brałem do ręki piłę by obciąć duże konary. Z mniejszymi musiałem poradzić sobie siekierą. 12 godzin codziennej pracy z jednym dłuższym odpoczynkiem na obiad. Po tym zakupy na wieczór, krótki prysznic i spanie na twardym materacu położonym na żelaznym łóżku.
Nie wiem jak Osioł załatwił tę pracę. Moje sportowe ubranie na nic się nie przydało. Dostałem drelichy i kamasze z metalowymi czubami. Ale, przede wszystkim dostałem taki wycisk, że przestałem myśleć o egzystencjalnych problemach. Pozostali drwale, byli to prości ludzie, którzy w ten sposób zarabiali na chleb. Ja ratowałem swoją psychikę. Powoli stawałem się mało skomplikowanym człowiekiem i było mi z tym dobrze. Wszystko było proste, począwszy od słownictwa, a skończywszy na sosnowych pniach. Osioł poświęcał się dla mnie.
Ledwie co skończyłem szóstkę Weidera, która teraz wydawała mi się dziecinną gimnastyką, by zmierzyć się z nowym wyzwaniem. W trzecim dniu miałem ogromne odciski na dłoniach i bolały mnie ścięgna. Pojawiły się zakwasy, ale kiedy rozpoczynałem pracę, ból mijał. W czwartym dniu zsiniał mi paznokieć z dużego palucha na lewej stopie, na którą nieopatrznie upadła jedna z dużych gałęzi ścinanego drzewa. Musiałem zagryzać zęby, aby opanować ból. W dniu piątym obtarłem sobie skórę na łydce (krew zalała mi but). Szósty dzień powitał mnie zakwasami we wszystkich chyba możliwych mięśniach. Ledwie zwlokłem się z łóżka. Po godzinie aktywności, jakoś się rozruszałem. Po zakończeni pracy odebraliśmy należną wypłatę. Była sobota wieczór. Do Warszawy ponad trzysta kilometrów. Zaproponowałem, że niedzielę spędzimy w lesie. Tym razem będziemy spacerować i delektować się powietrzem przesiąkniętym olejkami eterycznymi. Osioł zaczął się śmiać.
Spanie we własnym łóżku, na wygodnym materacu było nie lada komfortem. Czułem się jakbym był w przysłowiowym siódmym niebie. Rano, na stoliku przy łóżku pojawiła się taca ze śniadaniem. Jajecznica na maśle, pełnoziarnisty chleb, świeże masło i kakao. Delicje. Takim prezentem obdarował mnie syn. Powiedział, że doskonale rozumie mój trud, zmęczenie i poświęcenie. Pogratulował mi wytrwałości. Nie sądził, że w korporacyjnym urzędasie może drzemać taka siła, determinacja i zaangażowanie.
Kiedy obejrzałem się w lustrze, nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Wyglądałem koszmarnie. Podrapana twarz, siniak na szyi, ręce całe w odciskach i stupach. Nie wspomnę już o spuchniętej łydce i sinym paluchu u lewej stopy. Cała niedzielę spędziłem w domu. Spałem, czytałem, obejrzałem stary western, zrobiłem obiad. Jednym słowem, odpoczywałem. Nie myślałem o żonie, rozwodzie, prawniku, sprawie w sądzie, utracie domu. Cieszyłem się, że żyję, że jestem najedzony, mogę odpoczywać, relaksować się. Zrozumiałem, jak jestem bogaty. Poczułem się dumny, spełniony.
W biurze zjawiłem się równo o ósmej. Szefuńcio zapytał mnie, z jakiej wracam wojny. Wyjaśniłem mu, że walczyłem z konkurencją, dla jego dobra zresztą. Walka była ciężka, na łańcuchy i topory. Ostatecznie zwyciężyłem i nie powinien się teraz martwić o najbliższą przyszłość. Popatrzył na mnie jak na wariata, ale nie odpowiedział nic.
Na korytarzu czekał na mnie prawnik. Ów niski, łysy i otyły jegomość z zadyszką. Tym razem przyprowadził ze sobą młodą, długonogą asystentkę – świadka, gdybym mu niechcący przyłożył w slot słoneczny. Zobaczył mnie, wstał, ale zaraz usiadł. Dziewczyna, z zaciekawieniem w głosie zapytała, co mi się przydarzyło. Patrząc prosto w błękitne, ładne oczy stwierdziłem, że mój przyjaciel skonstruował wehikuł czasu. Przez pomyłkę przenieśliśmy się do epoki kamienia łupanego. Tam, wraz z innymi jaskiniowcami polowałem na tura, walczyłem z wrogim plemieniem, któremu zachciało się naszych kobiet, a co najważniejsze tańczyłem wokół ogniska wojenny taniec. Ścięte głowy wrogów, nadziane na dzidy miały odstraszać złe duchy, co zresztą robiły skutecznie. Uganiałem się też za dzikimi nastolatkami, które w miarę jak uciekały, czuły narastające podniecenie. Mówiąc krótko wiodłem naturalne, proste i szczęśliwe życie. Niestety w wehikule czasu zabrakło energii i wróciłem do naszej zgniłej cywilizacji.
Dziewczyna nabyła wspaniałych rumieńców. Przyglądała się mi z zaciekawieniem. Podejrzewałem, że on też chciałby uciekać przez wojownikiem, który upolował tura i nadział na zaostrzone kije głowy wrogów. To byłoby dużo, dużo bardziej ekscytujące niż staż u adwokata o nieciekawej fizjonomii. Wyczytałem z jej oczu, że chciałby, abym opowiedział jej więcej o mojej przygodzie. Trzęsącą się dłonią podała mi swoją wizytówkę. Prawnik zmierzył młoda kobietę srogim spojrzeniem. Na mnie zaś popatrzył jak na opętanego przez złego ducha złoczyńcę. Chciał coś powiedzieć, ale przez dłuższą chwilę nie mógł wydobyć z siebie słowa. Wzruszył ramionami, zrobił głęboki wdech i lekko łamiący głosem oświadczył, że chciałby się spotkać, aby omówić ewentualną ugodę. Zaproponował spotkanie w swoim biurze. Odmówiłem. Wskazałem na pobliską restaurację. Po krótkim wahaniu kiwnął głową. Stażystka od czasu do czasu spoglądała na mnie, nie przestając się uśmiechać. Rumieńce zmniejszyły się nieco, ale nadal były wyraźne. Moja podrapana twarz stała się dla niej, co najmniej interesująca. Reakcja kobiety na widok nowo powstającej osobowości.
Rozdział 14. Teatr – jestem aktorem życia
Prawnik kiwając swoją łysą głową, jakby na potwierdzenie powoli wypowiadanych słów, stwierdził, że moja żona proponuje ugodę. Zgodzi się na jedną trzecią wartość domu, w praktyce na 650 tysięcy, pod warunkiem, że pieniądze przekażę w ciągu miesiąca. To jej zdaniem sprawiedliwe. Decyzja jest ostateczna i nie podlega negocjacjom. W przeciwnym razie… – zamilkł, prawdopodobnie zadał sobie sprawę, że mnie nie zastraszy.
Jego asystentka nie odrywała wzroku od mojej podrapanej twarzy. Od czasu, do czasu mrugała powiekami, które zmuszone były unieść dużą warstwę ciemnoniebieskiego tuszu. Nie wtrącała się. Kiedy krótki monolog dobiegł końca, wstałem i oświadczyłem, że potrzebuję trochę czasu do namysłu. Powiedzmy trzy dni. Mecenas uśmiechnął się. Pewnie myślał, że jest na dobrej drodze do załatwienia sprawy, czyli do sukcesu, mówiąc wprost, do zainkasowania swojego honorarium.
Szedłem bezmyślnie ulicą. Do najbliższego kosza wrzuciłem wizytówkę prawniczej praktykantki. Zrobiło mi się smutno. Czułem się przegrany. Wydawało mi się że nic mnie nie zdoła ucieszyć. Całe dotychczasowe życie legło w gruzach. Uporządkowane dni, tygodnie i lata. Poczucie bezpieczeństwa, satysfakcja z pracy i duma z dzieci. Wszystko to nagle stało się małe, nieważne, nie warte nawet, aby o tym myśleć. Po ucieczce żony, nie zdołałem się pozbierać. To właśnie było czynnikiem, który przeważył. Dlatego przyjąłem propozycję Osła dotyczącą dalszego szkolenia, a właściwie katorgi, zarówno psychicznej, jak i fizycznej. Ze strachu przez nicością. Ze względu na własną słabość i brak perspektyw. Ona uciekła do lasu, gdzieś w Amazonii, a zaraz za nią ja znalazłem miejsce, gdzie chciałem się ukryć – w szkole zwariowanego psychologa i psychiatry.
To chyba nie ma sensu. Oszukuję sam siebie. Osioł, owszem może mnie wytresować, ale ja nie chce do cyrku. Chcę do tego, co mnie cieszyło do tej pory. Tyle tylko, że tego już nie ma. I nigdy już nie będzie. Zawieszony w próżni, poczułem, że nadchodzi wielka, szaro-bura chmura, która zaraz całego mnie wchłonie. Na dobre utkwię w depresji. Może jeszcze miałbym szansę aby uciec, ale nie mam dokąd i po co. Wieczna ucieczka też się nie uda. Mój klon da mi do wiwatu. Zostanę znokautowany. Nie mam siły, aby walczyć.
Pierwszą myślą było pójście do najbliższej knajpy i upicie się. Najlepiej jakąś drogą whisky. Druga myśl, nieco spokojniejsza, podpowiedziała mi, abym najpierw odwiedził teatr. Alkohol może poczekać. Miałem ochotę z kimś porozmawiać, ale nie z Osłem. Jedyna osobą, która wydała mi się godna zaufania była pani redaktor.
Magdalena siedziała na scenie i czytała scenopis. Jej szeroki, szczery uśmiech był jak leczący rany balsam. Także się uśmiechnąłem i nie musiałem się do tego zmuszać. To dobry znak.
Nie zapytała skąd mam zadrapania i dlaczego lekko utykam na lewą nogę. Nie była ciekawa, czemu przez tak długi czas nie pojawiłem się w teatrze. Przenikliwie patrząc prosto w moje oczy oświadczyła, że chce, abym zagrał w przedstawieniu, które będą wystawiać. Sztuka pod wymownym tytułem „Na polskiej wsi po zmroku” przedstawia realizm życia na prowincji i jest komedią. Nie wyśmiewa jednak ludzi, ale system, który doprowadził do wtórnego zacofania niektórych regionów naszego wspaniałego kraju. Będzie tam sołtys, sklepikarz, stara kobieta, rolnik 1 i rolnik 2, właściciel fermy kur oraz wiejskie dziewczyny. Jedna w głównych postaci będzie także „myślący inaczej” syn grabarza. Magdalena zaproponowała, abym zagrał wiejskiego wariata. Podobno kobiety więcej czują, niż myślą. Zdaje się że spotkałem się z przykładem doskonałej intuicji, wyczucia drugiego człowieka. Nie musiałem wiele grać, wystarczy, jeśli tylko nauczę się roli. Cała reszta jest już w moje głowie.
Magdalena prowadzi teatr, bo to lubi. Aktorzy – amatorzy są wspaniali. To pasjonaci. Potrafią doskonale wczuć się w swoje role. Wszyscy są empatyczni, mili, pozytywni i otwarci na innych. Przypomniało mi się przykazanie miłości. Czyżby to nie tylko było czcze gadanie wiejskiego księdza? Może wzajemna miłość i sympatia rzeczywiście istnieje wśród ludzi? Jakoś do tej pory tego nie zauważyłem. Widoczna za to była ciągła rywalizacja, oszustwa, zdrady, wyścig szczurów.
Powtórzyła to, co mówił mi Osioł, tyle tylko, że językiem poezji. Możemy poczuć dobro, radość, spełnienie. Trzeba się otworzyć, nie bać się, nikt nas nie zje. Potrzebujemy odwagi. Poza tym nie musimy się zbytnio wysilać. Bezwzględna rywalizacja, to historia, która nigdy się nie kończy i której efektem są ofiary. To wieczna wojna. To efekt hierarchicznego systemu wykorzystywania jednych przez drugich. Jego geneza tkwi w pokładach zwierzęcego mózgu, który kieruje naszą korą mózgową. Ludzie, w większości dążą do zaspokojenia potrzeb i nasza świadomość właśnie temu służy. Aby stać się człowiekiem trzeba potrafić kontrolować żądze. Można się wyzwolić od bycia zwierzęciem, można cieszyć, śmiać i czuć to, co nazwane jest szczęściem. Zaspokajanie potrzeb ciała, to radość na krótką chwilę.
Dziwne poglądy. Trochę z Hipisa, trochę z jakiejś wschodniej religii , trochę z filozofii Marksa i trochę z marzeń. Ulepiła sobie świat idealny, który w rzeczywistości nie istnieje i nawet najmniejszej możliwości na zaistnienie nie ma. Realizuje go w teatrze, bo nigdzie indziej nie ma na to szansy. To ucieczka przed realizmem dnia codziennego. Jeśli coś nam się nie podoba, to powinniśmy z tym walczyć – tak mówi Osioł. Ona zaś, zamiast walczyć, unika problemu. Wycieczka w świat teatralnej fikcji to wentyl bezpieczeństwa. Może skuteczny, ale to tylko ucieczka. Magdalena ma pełne potrzeb ciała i zdaje sobie z tego sprawę. Kiedy na nią patrzę, eksponuje piersi i zalotnie się uśmiecha. Ale może to potrzeba wyższego rzędu, a nie ta tak zwana zwierzęca… oszukuje samą siebie.
Moja żona zwiała do dżungli, Magdalena znużona jest w objęciach sztuki (choć widać u mniej podniecenie fizyczne), a ja właśnie zatrzymałem się w swojej drodze ku poprawie duszy. To pozycja stoika który chce zrozumieć, zamiast poczuć. Doprowadzi to do jakże negatywnego spostrzeżenia, które eksploduje powodując wytworzenie próżni. Bezsens istnienia – niczego bardziej przygnębiającego nie ma. Najpierw fajerwerki, a zaraz potem nicość. Absurdalne trwanie w jednym punkcie. Brak ruchu, to brak życia…. No chyba, że skuszę Magdalenę i wyżyjemy się seksualnie – taka myśl wpadła mi do głowy. Nie jest najgorsza. Zapomnimy wtedy o filozofii bytu i doznamy fizycznej przyjemności. Czy taka myśl świadczy o tym, że jestem prostakiem? Mało mnie to obchodzi.
Zgodziłem się zagrać wariata. Nawet jeśli nie wyzwoli mnie to z problemów egzystencjalnych, może poczuję jak się będę czuł, kiedy już moja psychika do końca skapituluje i choroba psychiczna opanuje moje wnętrze. Ewentualna odskocznia w postaci zaciągnięcia Magdaleny do łóżka niewiele da, choć jeśli potraktować to jako krótką przerwę w zmaganiach ze swoim klonem…
Do teatru zaczęli powoli przychodzić aktorzy. Nikt nie zwrócił uwagi na moją poranioną twarz, wszyscy zaś wyrażali radość dowiedziawszy się, że zagram głupiego Jasia. To najtrudniejsza, a zarazem najważniejsza rola w przedstawieniu i ode mnie będzie zależało, czy sztuka odniesie sukces. Cały dochód przeznaczony będzie na hospicjum dla dzieci. Będziemy grać w domach kultury i dużo będzie zależało od dobrej woli urzędników oraz przychylności publiczności. Ja, jako znający się na biznesie pracownik korporacji mógłbym zająć się spotkaniami w Urzędach Dzielnicowych. Oczywiście, jak już dojdę do siebie po wypadku… Nikt nie pomyślał, że mogłem, będąc pod wpływem alkoholu, czyli po wypiciu dużej ilości wódki, wdać się w bójkę. Moja podrapana twarz, to nie musiał być wypadek. Kiedy wyjaśniłem, że przez ostatni tydzień byłem drwalem, zyskałem uznanie. Magdalena stwierdziła, że jestem niesamowity. Jej nieustający uśmiech dodał mi otuchy. Dodatkowej otuchy dodały mi jej rytmicznie unoszące lekką bluzkę piersi. W oczach kobiety stałem się bohaterem. Gdyby wiedziała, że to wycieczka tchórza, który nie jest w stanie zmierzyć się z życiem, pewnie miałaby o mnie inne zdanie.
W obsadzie sztuki brakowało jeszcze jego aktora – leczącego ziołami i zaklęciami czarnoksiężnika. To idealna rola dla Osła. Muszę go do tego namówić. To będzie kolejny etap, niecodziennej w końcu terapii.
Rozdział 15. Ucieczka ze schematu i gorzki smak klęski
Nic mnie nie cieszy. Nawet rola wiejskiego głupka w przedstawieniu. Krytycznie popatrzyłem na swoje życiowe dokonania. Niezbyt wiele tego. Dom, dwoje dzieci, przyzwoita praca… trochę wysiłku, trochę szczęścia i poprawy instynkt samozachowawczy. To niewiele, wobec zmarnowanego czasu i niewykorzystanych możliwości. Zrobiło mi się smutno.
Smutek wkrótce przerodził się w apatię. Poczułem się zrezygnowany. Obojętność rosła i rosła, jak nadmuchiwany balon. W końcu opanowała całe moje wnętrze. Siedziałem w bezruchu, tępo wpatrzony w ścianę. Pomyślałem, że już nic nie jest w stanie mnie cieszyć.
Dość miałem Osła z jego szkoleniem, opartym o jakże dziwne metody. Na samą myśl o spotkaniu z moim osobistym trenerem dostawałem teraz gęsiej skórki. Dzwonił do mnie trzykrotnie, ale nie miałem najmniejszej nawet ochoty na rozmowę z zarozumiałym psychiatrą.
Wcześniej wyszedłem z biura – chyba po raz pierwszy nie miałem z tego powodu wyrzutów sumienia. Samowolnie opuściłem miejsce pracy. Nikt jednakże nawet mnie nie zapytał, czemu wychodzę o 13.30. Nikogo to nie obchodziło. Nikogo już nie obchodziłem. Pewnie stałem się niepotrzebny. Nieważne. Pomyślałem, że ja teraz też mam swoich współpracowników, z szefuńciem na czele tam, gdzie słońce nie dochodzi. To banda cwaniaków i nieudaczników. Ciągle dużo gadają i mało pracują. A przy tym czują się ważni, jakby losy świata zależały właśnie od nich. Na pożegnanie trzasnąłem drzwiami. Też bez efektu. Może gdybym stłukł szybę, albo wylał herbatę na czyjeś biurko, wówczas stałbym się widzialny? Nie będę się wracał. Innym razem coś zbroję. Aby był dobry efekt, użyję gaśnicy. Ostudzę nieco zapalczywość niektórych urzędasów. W niższej temperaturze wszystko zwalnia – ruch atomów staje się leniwszy.
Kiedy chandra opanowała mnie całkowicie, zapragnąłem pójść do łóżka. Przykryć się pledem i zasnąć kamiennym snem. Obudziłem się około 20,00. Chandra trzymała mnie bez zmian, czyli silnie. Zdecydowałem się na odwiedzenie pobliskiego baru. Schabowy, ziemniaki ze słoniną i zasmażana kapusta. Do tego dwa zimne piwa. Rozkosz. Piwo zastąpiłem wódką. Na zakąskę tatar i woda do popicia. Delicje. Z każą chwilą czułem się coraz lepiej. Dobry nastrój powracał powoli.
Myślałem, że ze swoją, podrapaną twarzą, idealnie komponuję się ze środowiskiem baru, ale zdaje się tak nie było. Podszedł do mnie jakiś pijaczyna i próbował coś powiedzieć, ale z mówieniem miał spore trudności. Sądziłem, że chce, aby mu postawić wódkę, lecz chyba nie miałem racji. Na moją propozycję wydął usta w grymasie niezadowolenia i mimo faktu, że ledwie trzymał się na nogach, wyprowadził cios. Prawy sierpowy nie dosięgnął celu. Duży zamach za to spowodował utratę równowagi bojownika, który wydobywając z siebie nieprzyjemne charczenie runął na sąsiedni stolik. Siedzący przy nim mężczyźnie zareagowali błyskawicznie. Z drugiej części baru usłyszałem okrzyki „biją Stefana” i zaczęło się. Zupełnie jak na Dzikim Zachodzie. Bijatyka w barze. Wszyscy zmobilizowani i pełni sił. Zarówno klienci, jak i obsługa spelunki. Nie mogłem się nie włączyć do akcji – jako jedyny, nieaktywny, wyglądał bym dziwnie. Nie chciałem się wyróżniać z tłumu. Jako, że nie byłem jeszcze zbyt pijany, szło mi całkiem dobrze. Wraz z barmanem i kucharzem, we trzech opanowaliśmy sytuację, zanim jeszcze pojawiła się policja. Wypiłem kolejne dwie setki wódki. Poczułem się odprężony, spełniony i co najważniejsze, całkiem spokojny. Pomimo, że walczyłem w słusznej sprawie (po stronie barmana i kucharza), wraz z innymi obwiesiami, zostałem aresztowany.
Osioł zabrał mnie z aresztu o północy. Mam się nigdy nie dowiedzieć, skąd wiedział, że zostałem zatrzymany, ani też, jakich argumentów użył. Odzyskałem wolność i to mnie ucieszyło. Radość z wolności – zrozumie to tylko ten, któremu wolności zabrakło. Nadal byłem otumaniony alkoholem. Stan dobrego samopoczucia powoli mijał i zaczynał się proces mający doprowadzić do powrotu właściwiej dla organizmu człowieka homeostazy. Proces, ten jest niestety powolny i połączony z niemałym cierpieniem. Ze względu na duże braki w alkoholowym treningu, mój kac miał być dotkliwy i taki był.
Rano obudził mnie ból głowy i narastające nudności. Czułem się fatalnie. Syn, ze zrozumieniem pokiwał głową. Przyniósł mi 2 pastylki ibuprofenu oraz mętny płyn – mieszaninę minerałów. Ponownie przyłożyłem głowę do poduszki. Ostatecznie, lepiej poczułem się około 4 po południu. Cały dzień był zmarnowany.
Osioł wezwał mnie do siebie. Byłem mu wdzięczny, ale on nawet nie wspomniał o moim zatrzymaniu przez policję. Stwierdził, że to musiało nastąpić. Mój upadek był tylko kwestią czasu. I tak dość długo się trzymałem. To, że w końcu zwątpiłem jest rzeczą ludzką, naturalną i powszechną. Być może zatem cały zbiór pijaczków z baru to ludzie, którzy akurat nie podołali życiowym wyzwaniom i byli w fazie upadku? W większości, co prawda rozciągniętego w czasie… Mój personalny trener wybuchnął szczerym śmiechem.
Podobno, jeszcze trochę mogłem budować wokół siebie mur obronny i starać się o kolejne podpórki, ale to by i tak nic nie dało. Konstrukcja oparta na glinianym fundamencie musiała runąć. Teraz powinienem się otrzepać i powstać. Już wiem, że wódka jako lekarstwo, nie jest dobrym medykamentem. To tylko przekładanie problemu na później. Ucieczka donikąd. To, co mnie nęka i tak powróci. A co mnie nęka? To, z czym nie mogę sobie dać rady, to ucieczka mojej żony. Ona odważyła się na tak szalony krok. Jest w pewnym sensie bohaterem. A ja? Moim szaleństwem jest spacer po osiedlu i rytmiczne uderzanie w ogromny bęben. Ćwiczenia zalecone przez Osła, praca w lesie i bijatyka w barze. Porównując moją żonę i mnie, to jakby zestawić pudełko od zapałek z drapaczem chmur. Wypadłem nędznie. Podświadomie nie daję sobie tym rady. Ona okazała się lepsza, choć przez tyle lat wydawała się być domową kurą. Ja, na pozór silny, robiący karierę i poukładany macho, wyglądam blado. Przegadałem na punkty i przez knock-out równocześnie. Moje ego buntuje się i będzie mnie to męczyć do momentu, w którym przyznam się do tego i uznam wyższość kobiety. Alternatywą jest pogrążenie się w szaleństwie o stopniu irracjonalności większej niż budowanie szpitala dla Indian w amazońskiej dżungli. Chociaż to, co ona robi, wcale nie jest niedorzeczne. Może się tak tylko wydawać – taki osąd będą mieli ludzie, których fantazja nie wychodzi poza fabułę bajek na dobranoc, czyli w 99,9% niestety.
Osioł znał stan w którym się znalazłem, ale nie podzielił się tą informacją ze swoim pacjentem. Nie powiedział mi tego wcześniej, bowiem, jak stwierdził, i tak bym nie uwierzył. To jego gra, czy rzeczywiście jest aż tak doświadczony? Było dla mnie zaskoczeniem, że bez najmniejszego nawet wahania zgodził się zagrać rolę znachora – zielarza w naszym amatorskim teatrze. Chce być aktorem, czy może to kolejna część terapii?
Postanowiłem pójść na długi spacer. Zachowując niezmienną, stosunkowo dużą prędkość i rytm, miałem nadzieję wyzwolić to, co tkwi w mojej podświadomości. Po 30 – 40 minutach stałego wysiłku, myśli zaczynają okładać się w logiczne ciągi. Wychodzi to, co zostaje pod powierzchnią, kiedy różnorakie bodźce przeszkadzają w ujawnieniu się skrytych myśli. Byłem obok paku, gdy zadzwonił telefon. Asystentka prawnika mojej żony mówiła szybko. Była mocno podekscytowana. Zdarzyło się coś, co muszę wiedzieć, ale to nie jest informacja, którą można przekazać przez telefon i spotkanie jest konieczne. Ponadto, ona się ucieszy, że mnie zobaczy… Cóż owe młode dziewczę może widzeń w nieco zaniedbanym i zagubionym facecie? Któż może zrozumieć kobiety? – pewnie nawet Osioł ma z tym trudności.
Spotkanie wyznaczyłem na wczesne popołudnie kolejnego dnia – za kilkanaście godzin. Może, dzięki temu młoda asystentka, przyszły bezwzględny prawnik, zatęskni za mną bardziej – uśmiechnąłem się sam do siebie. Nauki Osła nie idą w las.
Rozdział 16. Asystentka prawnika i wyprawa, która ma mnie uratować
Z asystentką prawnika spotkałem się w herbaciarni. Dla mnie zielona, dla niej biała herbata i moje ulubione bezy. Spokojny nastrój małego, intymnego lokalu, działał uspokajająco. Poprosiła, aby nazywać ją Natalią, choć na wizytówce ma inne imię, Marta. Przed wyrzuceniem do kosza małego kartonowego prostokąta, nawet go dokładnie nie obejrzałem. Ale to było wczoraj. Dzisiaj dziewczyna mi się podobała. Była więcej niż średniego wzrostu, szczupła, zgrabna, zadbana. Krótka spódnica okazywała długie, zgrabne nogi. Dopasowana bluzka, z rozpiętymi u góry dwoma guzikami podkreślała jej kobiecość, uwydatnione nieduże, ale ponętne piersi. Twarz miała ładną. Czarne brwi otaczały uśmiechnięte, jasno-niebieskie oczy. Prosty nos i lekko wydatne, pomalowane czerwoną szminką usta dopełniały urody kobiety. Mały podbródek i lekko pucołowate policzki z fikuśnymi dołkami, pogłębiającymi się przy każdym uśmiechu, dodatkowo dodawały jej uroku. Obraz zupełnie inny niż dwadzieścia kilka godzin temu.
To zadziwiające, ale nie porównywałem jej do żadnej dojrzałej kobiety. Ani do mojej połowicy, ani do pani Jadzi, ani nawet do trzydziestoparoletniej Magdaleny. Porównałem ją do mojej córki. Pomimo atrakcyjności pani prawnik, nie pojawił się podtekst seksualny. Mógłbym raczej wystąpić w roli opiekuna, bądź nauczyciela. Była za młoda.
Dowiedziałem się że roszczenia mojej żony muszą tymczasem być wstrzymane, bowiem nie potwierdziła jeszcze pełnomocnictw dla biura prawnego. Dopóki tego nie zrobi, sprawa będzie w zawieszeniu i mecenas się nią nie będzie zajmował. Tymczasem przejmie ją ona. Mały grubas uniknie mojej ewentualnej agresji, zaś asystentka… co ona ma robić? Odpowiedziała, że zajmie się mną… profesjonalnie. Jeszcze tylko tego mi trzeba. Stary psychiatra, który jako mój coach ćwiczy mnie ostro, samodyscyplina, która dokłada swoje i rola w teatrze. Jak na jednego, całkiem pogubionego biedaka, to wystarczy. Młoda prawniczka chce eksperymentować, czy może wdać się w krótki, płomienny romans? Tak, dla sportu. Bezczelnie zadałem jej to pytanie. Rumieniec zalał jej ładną twarz. Mówiąc językiem młodzieżowym, zupełnie ją zatkało. Chciała coś powiedzieć, ale nie mogła. Robiła wdech, wypinając kształtny, nieduży biust i wypuszczała powietrze. Kila razy pod rząd. Kiedy usłyszałem odpowiedź, tym raz ja zaniemówiłem na chwilę.
Nie ma wobec mnie żadnych planów, ale gdybym to ja zrobił pierwszy krok, ona być może, by nie oponowała. Sama się temu dziwi, ale ma do mnie słabość. Niebywałe, widziała mnie dwa razy w życie. No, może jej szef opowiedział o tym, jak go uderzyłem, ale tylko dlatego, nie mogę być od razu macho. Po chwili usłyszałem, że ona nie potrafi znaleźć racjonalnego wytłumaczenia, dlaczego ma do mnie słabość, ani też, dlaczego tak otwarcie i szczerze o tym powiedziała. Nie wie i już. Ale czuje, że tak jest i jest jej z tym dobrze. Ze względu na sprawę podziału majątku, pewnie będziemy się często spotykać. Czas pokaże, czy cokolwiek między nami się wydarzy.
Patrzyłem na nią w milczeniu. Chyba po raz pierwszy raz w życiu żałowałem, że nie mam dwudziestu lat mniej. Wówczas młoda kobieta mogłaby stać się źródłem namiętności. Erupcji na skalę zbuntowanego wulkanu, który nagle wyrzuca z siebie gorąca lawę. Może pojawiło by się uczucie fizycznego spełnienia – naturalnego i intensywnego – gorącego jak wydobyta z wnętrza planety magma.
Dopiero pod koniec spotkania przedstawiła to, co było jego istotą. Kolejne zdania zostały wypowiedziane wysokim głosem, z wyraźną nutą podenerwowania. Młoda prawniczka jeszcze pozostawała człowiekiem, który czuje i u którego uzewnętrzniane są emocje. Pewnie, w miarę nabywania rutyny zatarci te cechy i stanie się zimnokrwistym „mecenasem”, posiadającym w szafie dwie, albo trzy togi – na różne okazje.
Moja żona ruszyła z pomocą ofiarom lawiny błotnej. Wraz ze zwerbowanymi tubylcami popłynęła w górę jednego z dopływów rzeki Jurua i słuch o nich zaginął. Brak jakiegokolwiek kontaktu do kilku dni jest niepokojący. Nie ma połączenia telefonu satelitarnego, ani też lokalizacji GPS. Może mieli wypadek? Może wąską dłubankę zaatakował krokodyl, a może anakonda? W wielu miejscach aż roi się od żarłocznych piranii – jeśli czółno wywróciło się do wody… A może po prostu spadli z któregoś z licznych wodospadów i utonęli? Jest też prawdopodobne, że po wpłynięciu w rewir innego indiańskiego plemienia, zostali po prostu przez tubylców zatrzymani. Co wtedy?
Mężczyźni mogą zostać włączeni do plemienia, ale to nic pewnego. Czy zostaną zabici? – na to pytanie także nie ma odpowiedzi. Kobiety w wieku rozrodczym mają szansę na nowe rodziny i o ile to będą autochtonki, to zaakceptują swój los i ostatecznie będą zadowolone. W tym przypadku mamy jednakże białą kobietę, na dodatek w wieku, w którym dzieci już nie urodzi. Nikt nie wie, co może się wydarzyć. Jest prawdopodobne, że zostanie wydalona – wówczas nie da rady wrócić przez las deszczowy, bowiem dłubanki nie dostanie. Jest też prawdopodobne, że dołączy do innych kobiet i będzie przygotowywała posiłki, tkała sieci i łowiła ryby… Jest zatem nadzieja. Niezależnie od sytuacji, w której moja żona się znalazła, jest zdana tylko na siebie – nikt z ratunkiem jej nie pośpieszy. Budowa szpitala została tymczasem zawieszona i w bazie pozostaje kilka osób, które nawet nie mają możliwości, aby szukać białej kobiety i trzech tubylców.
A zatem pozew mojej zony, jak na razie, będzie tylko na papierze.
Natalia, kiedy skończyła mówić, uspokoiła się. Uśmiechnęła się i powiedziała, że jest je przykro. Poprosiłem, aby to zweryfikowała – jakie to uczucie „przykrość”? Chciałem dowiedzieć się, co myśli. Poprosiłem o szczerość. Wypieki ponownie ozdobiły policzki dziewczyny. Usłyszałem to, czego się spodziewałem. Ona nie zna mojej żony. Może trochę szkoda jej kobiety, ale to w sumie nie jest istotne. Ofiara ponosi konsekwencje własnej decyzji i tyle. Rozmowa ze mną i moja obecność, wpływają na nią bardzo pozytywnie. Są jak balsam. W moim towarzystwie czuje się bezpieczna i może nawet nieco podniecona. Nie rozumie tego i zrozumieć nie chce, ale jest jej dobrze i kwita. Wróciły emocje – tym razem inne, dużo silniejsze. Głos zaczął jej drżeć. Na koniec przeprosiła mnie za to, że nie zachowała się jak prawnik, ale jak jakaś przysłowiowa „cielęcina”. Zaprosiła mnie do biura w celu zapoznania się z dokumentacją, wstała i wyszła z herbaciarni. Kiedy była już w drzwiach, obejrzała się i spojrzała na mnie z miną osoby zagubionej. Przez moment wydawało mi się że chce do mnie wrócić. Wahała się. Po kilkunastu sekundach niezdecydowania, zniknęła na ulicy.
Osioł długo milczał. Siedział i myślał, a ja mu w tym nie przeszkadzałem. Analiza dokonana przez starego psychiatrę doprowadziła do zdumiewającego wniosku. Stwierdził, że nie mam innego wyjścia – muszę zorganizować wyprawę ratunkową. Jeżeli tego nie zrobię, czeka mnie upadek tak wielki, że się z niego nie pozbieram. W przypadku wycieczki do lasu deszczowego amazońskiej puszczy, mam dużą szansę na przyśpieszenie swojej terapii. Pojadę i wrócę uzdrowiony. Ewentualnie nie wrócę, co uspokoi mnie zupełnie. Moje ciało strawione przez krokodyle, bądź anakondę będzie dodatkowym źródłem białka, a mój umysł już przestanie zaprzątać kupa śmieci współczesnego świata. Albo się uzdrowię, albo uspokoję. Dobre sobie.
Muszę mieć odwagę, aby to zrobić. Podjąć walkę z samym sobą. Zwyciężyć „Przeciwnika”. Odrzucić strach, obawy, mierność, a co najważniejsze wygodnictwo marnego bytu we współczesnej, podobno rozwiniętej cywilizacji. Decyzję powinienem podjąć szybko. Jeszcze dzisiaj. Dał mi czas do północy.
Osioł wygaduje jakieś głupoty… Chyba oszalał. To nie uprzątanie obornika, siedzenie na kupie gnoju i nocleg w chlewie po zbyt dużej dawce bimbru. To na pewno nie jest spacer ulicami osiedla i bębnienie w instrument po dziadku – strażaku. To nie wyścig z czasem, kiedy nagi musiałem zdążyć chwycić ubranie, ubiegając bezdomnego. Miałbym zorganizować wyprawę na inny kontynent, aby szukać mojej żony, która ode mnie uciekła? Nie mam pojęcia, jak się za to zabrać. Mam ryzykować życie dla kogoś, kto chce zabrać mojej rodzinie to, co posiadamy – dom i pieniądze? Znajdę ją i jak bumerang wrócą roszczenia. Nie znajdę jej i co wtedy? Zostanę ogłoszony wdowcem?
Osioł dodał, że prawdopodobieństwo odnalezienia zguby jest małe, aczkolwiek istnieje. Skoro jest malutkie, takie tycie, tycie, to po co ta wycieczka ?– może wynająć lokalną grupę poszukiwawczą – profesjonalistów.
Nie mogę nie pojechać. Decyzja zaważy na moim przyszłym życiu. Jeżeli okażę się teraz tchórzem, już żadna terapia już mi nie pomoże. Nawet szpital psychiatryczny. Stoczę się po równi pochyłej do rynsztoka, gdzie pozostanę do końca moich dni jako korporacyjny Baran,
Osioł to jednak chory człowiek… Który to już raz powtarzam?
Zadzwoniłem do psychiatry kilka minut przed północą. Musiałem powiedzieć, co czuję, starego wróbla na plewę się nie weźmie. Miałem nadzieję, że poprawnie przygotowałem uzasadnienie swojej decyzji. Odebrał po pięciu sygnałach.
Rozdział 17. Wyprawa – etap pierwszy – przygotowania
Osioł podjął się organizacji naszej wycieczki. Załatwi wizy, transport, rozpoznanie terenu, przewodnika, łódź i wszystkie inne potrzebne rzeczy. Może nawet broń. Owszem możemy wynająć jakaś miejscową grupę, która wyruszy na poszukiwania mojej żony, ale to będzie chybiony pomysł. Najemnicy nigdy bowiem nie są dość zaangażowani i pozastawiani bez kontroli, z pewnością nie przyłożą się do zadania. Stracimy czas i pieniądze. Czas nie jest tu wartością krytyczną. Jeżeli moja żona żyje, to tylko w przypadku pobytu u tubylczego plemienia. Inny scenariusz jest nierealny. W tej sytuacji możemy wyruszyć za 7- 10 dni.
Na koniec spotkania usłyszałem to, co mówił mi dnia poprzedniego, tyle tylko, że temat nieco rozwinął. Wyprawa poszukiwawcza jest bardziej potrzebna mnie, niż zaginionej wolontariuszce. Ja bowiem potrzebuję pomocy. Jestem słaby i zagubiony. Wrak człowieka, choć na to nie wyglądam. Jest kwestią kilku tygodni i rozpocznie się proces depresyjny, a może nawet depresyjno – maniakalny. Mam głęboko rozwinięte poczucie niższości, co jak do tej pory jest skrzętnie ukryte w podświadomości. Ale wkrótce pojawi się także w świadomości. Kiedy to nastąpi, już w pierwszym starciu przegram walkę z własnym klonem. Czeka mnie droga w dół, po równi pochyłej. Pewnie alkoholizm i psychiatryk. Samobójstwo też nie jest wykluczone.
Dotychczasowe działania psychiatry, choć drastyczne, nie przyniosły rezultatu. Teraz pojawiła się szansa na pokonanie własnego wnętrza.
Ja, słaby człowiek mam stać się bohaterem. Odegrać kluczową rolę w wyprawie na kraniec świata. Być może nawet dotrzeć do miejsc w których, nie stanęła jeszcze stopa białego człowieka. Ryzykować życie: utonięcie, pożarcie przez anakondę, piranie, czy krokodyla. Żyją tam także jadowite węże, jaguary i inne drapieżniki. Wszechobecne są roznoszące malarię komary. Prawdopodobieństwo przytrafienia się nieszczęścia jest stosunkowo wysokie, żeby nie powiedzieć prawie pewne…
Osioł silnie akcentował, że celem tej wycieczki nie jest ratowanie mojej żony. To mało istotne. Ona sama wybrała ryzyko i ponosi jego konsekwencje. Tak naprawdę to nawet nie jest aż tak strasznie ważne, czy ją odnajdziemy. Tu chodzi o moją decyzję, moją deklarację i moje działanie.
Decyzja – rozumiem ryzyko, koszty i konsekwencje. Decyduję się na poszukiwanie zaginionej kobiety, która tak naprawdę stała się moim wrogiem. Chce doprowadzić mnie do bankructwa. Zabrać mi to, co zdobyłem ciężką pracą i wyrzeczeniami. Stresuje mnie, zarówno swoją ucieczką, jak i bezwzględnością. Nie darzy mnie uczuciem – to pewne. Widzi teraz w swoim mężu zasób finansów – pieniądze, które są jej potrzebne do realizacji własnych zachcianek. Udaję tą dobrą i pokazuje, że będzie darczyńcą. W praktyce to nie przemyślane do końca postanowienie. Sama sobie chce przydzielić nagrodę, a szpital i leczenie autochtonów, to tylko droga do celu.
Deklaracja – pojadę, bo nie jestem tchórzem. Pojadę, bo bym sobie nie darował swojej małostkowości i samolubstwa. Pojadę, bo mój egoizm nie da mi spokoju – jestem silny, jestem wojownikiem i jestem odważnym mężczyzną (Osioł poprawił, że samcem – nich mu będzie). Nie mogę roztkliwiać się nad niebezpieczeństwem. Ryzyko jest mierzalne. Trzeba przewidzieć to, co może się wydarzyć. Dobrze przygotować ekspedycję i przestać myśleć o potencjalnych zagrożeniach. Indianom jakoś udaje się przetrwać, więc mnie też się uda.
Działanie – za jakiś czas ruszam. Jestem zdecydowany na to, aby popłynąć w górę dzikiej i do końca niezbadanej rzeki. Będę czujny i przygotowany do walki. Z mieszczucha nagle stanę się odkrywcą. Poszukiwaczem zaginionej baby. Narażony na śmieć, nic sobie nie będę z tego robił. Poczuję zew natury i stanę się dziki, prawdziwy, dopasowany do warunków w których, będę walczył, przedzierając się przez amazońską puszczę. Ja – prawie, że Tarzan. Prawie, że Indiana Jones. Nowy człowiek, który wyszedł z bezpiecznej skorupy nowożytnej cywilizacji. Tam nie ma zabezpieczeń, żadnych podpórek, ale to nie warte uwagi. Zdany będę tylko na siebie. Nie boję się. Ruszam.
Kiedy Osioł wyszedł do kuchni, nogi się pode mną ugięły. Zdałem sobie sprawę, w co się pakuję. Zrobiło mi się słabo. Usiadłem na podłodze i zachciało mi się płakać. Poczułem się słaby. Potrzebujący opieki, najlepiej matczynej. Nie miałem na to jednak nawet najmniejszej szansy. Chciałem wstać, ale moje ciało odmówiło posłuszeństwa. Po kilku sekundach leżałem bezwładnie na podłodze. Przytomny, ale bez siły. Jak niemowlę. Osioł podłożył mi jasiek pod głowę i okrył mnie kocem. Zostawił bezradnego człowieka z burzą myśli, które jak błyskawice przebiegały przez skołatany umysł. Myśli, podobnie jak ciała, nie potrafiłem kontrolować, ani powstrzymać. Czułem, że za moment oszaleję.
Odzyskałem przytomność. Był środek nocy. Osioł siedział w bujanym fotelu i czytał jakaś grubą książkę. Powoli podniosłem się z podłogi. Byłem słaby, ale mogłem powoli się poruszać. Leżenie na twardych klepkach podłogi nie było wygodne. Czułem to w plecach i biodrach. Resztę nocy spędziłem na kanapie. Spałem jak przysłowiowy noworodek. Obudziłem się wypoczęty i pełen sił. Po chwili uświadomiłem sobie, że wkrótce czeka mnie wyprawa, co nieco popsuło mi humor, ale na krótko.
Przy śniadaniu Osioł uśmiechał się. Zjadłem cztery jajka na miękko, dwie kromki żytniego chleba i jabłko. Poczułem moc. Oto stał się mały cud. Mój umysł już nie jest śmietnikiem, nawet tym bez śmieci. Stał się przestrzenią, którą wypełniło nowe wyzwanie. Uleciały z niego lęki, wątpliwości i wahanie. Owo ulatywanie nie było łatwe, ale dałem radę. Przestałem funkcjonować w oparciu o zasady nowożytnej cywilizacji i mam szansę przekształcić się w formę jeszcze doskonalszą. Oczywiście, o ile uda mi się przeżyć. To jednakże mniej istotne od niewolnictwa, śmietnika wypełniającego duszę i byle-jakiego trwania. Powinienem się cieszyć.
Osioł to jednak szaleniec.
Holometabolia, czyli przeobrażenie zupełne jeszcze nie wystąpiło. Było jajo, żarłoczna gąsienica, a teraz jest poczwarka – tyle, że mobilna. Na końcu ma pojawić się imago, czyli postać końcowa: motyl, albo pszczoła. Ciekawe w jakim stadium jest Osioł? Nie żre tyle ile gąsienicą, więc może jest poczwarką, a może nawet Osłem – motylem. Jeśli już ze skrzydłami, to oślim Pegazem. To ostatnie jest całkiem możliwe.
Do biura wszedłem w dobrym nastroju. Musiałem uważać, aby nie mówić tego, co myślę. Szefuńcio, z całą pewnością by się obraził, gdyby usłyszał, że jest spryciarzem, który ze względu na posiadaną władzę wyzyskuje innych, a w rzeczywistości jest miernotą. Moi koledzy to lizusi. Zamiast wykazać się rzeczywistymi wartościami, schlebiają miernocie. Są beznadziejni. Przypominają szczury, które nie wahają się zamieszkać w śmietniku, aby przetrwać – tam jest dużo jedzenia. To, że nieświeże i śmierdzące, to rzecz wtórna. Ja taki też byłem… no, może jeszcze nawet jestem, tyle tylko, że zacząłem rozumieć swój stan. Miałem ochotę wyjść z biura nie oglądając się za siebie. Powstrzymał mnie jednak rozsądek – za tą decyzję, Osioł pewnie by mnie pochwalił.
Była druga po południu, gdy zadzwonił wykonany z ebonitu i pamiętający poprzednią epokę, telefon. Zastanawiałem się, któż, w czasach zaawansowanych narzędzi elektronicznych może do mnie dzwonić? Podniosłem słuchawkę. Dreszcz emocji przeszedł przez moje ciało. Reakcja była spontaniczna, choć niespodziewana. Zdaje się, że nie tylko w duszy mi się pozmieniało. Głos Natalii był bardzo kobiecy, pasował do jej finezyjnej osobowości.
Rozdział 18. Wyprawa – etap drugi – bezdomny
Osioł zrobił listę osób, które jego zdaniem powinny wziąć udział w wyprawie, mającej na celu znalezienie mojej żony. Robi to wszystko dla mnie. Dla mojego spokoju. Dla wyrównania poziomów normalności w mojej psychice. Listy mi nie pokazał, żeby uniknąć przedwczesnego zadawania pytań. To pewnie także dla mojego dobra.
Jakoś nie może do mnie dotrzeć, że jeśli nie znajdziemy mojej żony, to ja i tak odniosę sukces. Osobisty. Zrozumieć Osła… to sztuka…
Najpoważniejszym kandydatem na towarzysza eskapady do amazońskiej puszczy jest Karol – globtroter, były podróżnik, mający ogromne doświadczenie w trudnych wyprawach. Tymczasem jest on odłączony od cywilizacji i mówiąc krótko, muszę go na wycieczkę namówić.
Na jednej z działek leżących w środku lasu, kilkanaście kilometrów od Węgrowa (nieco ponad 70 kilometrów od Warszawy), znajduje się barakowóz, w którym rezyduje Karol, który póki co, jest „bezdomnym z własnej woli”. Lokum przypomina wóz Drzymały. Pamiętający budowlańców z czasów PRL-u, robotniczy barakowóz, to pokój, kuchnia i mała łazienka. Karol twierdzi, że jest to mieszkanie tymczasowe. Ta prowizorka, trwa co prawda już blisko 20 lat, lecz nadal jest rozpatrywana jako „stan przejściowy”.
Karol wysłuchał opowieści o mojej żonie, po czym spojrzał ma mnie z niesmakiem. Zapytał, czego od niego chcemy. Jego długa, gęsta broda poruszała się rytmicznie, kiedy mówił. Po chwili dodał, że niedawno osiągnął nostalgiczny nastrój i nie ma ochoty na długie konwersacje. Poradził mi, że jeśli chcę być dobrym człowiekiem, to mam dość dużo opcji do wyboru. Mogę pojechać do Sudanu i wywiercić studnię, co sam sfinansuję, mogę poświecić swój czas i jako wolontariusz zajmować się nieuleczalnie chorymi dziećmi w hospicjum, albo adoptować sierotę i zająć się jej wychowaniem. Dobrze będzie, jeśli w przyszłości adoptowane dziecko nie odwdzięczy mi się. Będzie miało pretensje, że zostało źle wychowane, ucieknie z domu i potraktuje mnie jak kogoś obcego, kogoś złego. Albo mnie okradnie. To może nauczyć pokory. Po co wydawać majątek na wyprawę, skoro można ukorzyć się tu i teraz. Moje myślenie, to myślenie zarozumiałego głupca.
Pomyślałem, że mnie sprawdza, sprawdza, czy zależy mi na żonie. Zacząłem się nad tym zastanawiać, ale nie doszedłem do żadnej konkluzji. Czy mi teraz na niej zależy, czy też nie chce być postrzegany jako mąż, który nie udzielił pomocy kobiecie w tarapatach. Postrzegany przez kogo?…
Osioł uśmiechał się zagadkowo. Bawiła go sytuacja, czy może nagle poczuł się zagubiony w konfrontacji z silną osobowością bezdomnego? Nie spodziewał się tego? A może to zaplanowana w detalach gra? Wszystko po to, żeby mnie upokorzyć? Poczułem się jak dostający tęgie lanie bokser. Który to już raz z kolei? Kolejna runda i kolejne wciry. Kolejne zaleganie na deskach. Owszem wstaję, by zaraz ponownie zostać znokautowanym. Dość.
Podobno jestem na dobrej drodze. Większość matołów, takich jak szefuńcio, prawnik, czy moi koledzy z pracy nawet nie ruszyli z miejsca. Obudowani łajnem korporacji, bądź chęci wyzysku drugiego człowieka, trwają w smrodzie dnia codziennego, nie zdając sobie tego sprawy. Słyszałem kolejne zdania wypowiadane śpiewnym głosem. Milczałem. Osioł mógłby być poetą… Słowo „podobno”, sprawiło, że zacząłem mieć wątpliwości, co do tego, że jestem na dobrej drodze. Ponadto miałem dość oślego szkolenia. Hiobowi Bóg w końcu odpuścił, ale Osioł widocznie nie jest miłosierny. Raczej wydaje mi się być wyrafinowany.
Bycie przegranym w oczach świata, to nic nie znaczy. To zupełnie nie jest istotne. Ocena matołów nie liczy się w ogóle. Oto mądrości zrośniętego Karola. Pomyślałem, że to jakaś sekta. Osioł i Karol ją tworzą. Tylko po co? Nie dla zysku, nie dla zawłaszczenia innych umysłów, nie dla sławy… nie… to nie ma sensu. Ale jeśli nie sekta, to co? Psychiatra i bezdomny to szaleńcy. Wciągają mnie w dziwną grę i robią to skutecznie. A ja się nie wycofuję, bo nie mam dokąd Do pustki, albo do pojemnika pełnego śmieci? Zatem gramy dalej. Uff, czuję się ogołocony. Ale nie bezbronny i to już jest coś.
Studnię może wywiercę później, znajdę też czas dla śmiertelnie chorych dzieci, a może nawet adaptuję tuzin sierot… ale teraz mam zamiar pojechać do dzikiej amazońskiej puszczy. Po co? Żeby odnaleźć moją żonę. O ile jest jeszcze w świecie żywych. Po co? Żeby jej powiedzieć, że jest głupią, pustą babą. Że jej egoizm i ucieczka przed rzeczywistością, to zwykłe tchórzostwo. Wcale nie pomaga autochtonicznym Indianom. Zaangażowanie się w budowę szpitala, to tylko wzmacnianie muru jej egoizmu. Jej pychy. Pojadę tam, to może będę miał okazję powyrywać zęby krokodylowi, uciąć głowę anakondzie i uszyć sobie płaszcz z wężowej skóry, a może zostanę pożarty przez piranie i to, w sposób zupełnie uczciwy i naturalny, wyzwoli mnie z trosk współczesnego świata. Teraz to mój wybór i tyle…
Karol spojrzał na mnie z podziwem. Otrzymałem nagrodę i poczułem się spełniony. Bezdomny, który ma w sobie moc wodospadu (tak to sobie wyobraziłem), z uznaniem skinął głową. Ktoś silny, bezkompromisowy i w pewnym sensie bezwzględny, mający super silny charakter, z uznaniem pokiwał głową. Nie byłem dla niego ot, zwykłym mieszczuchem, ale raczej równie mocnym jak on facetem, partnerem.
W drodze powrotnej Osioł wyjaśnił mi, że Karol jest wnukiem słynnego polskiego matematyka, Borsuka. Obydwaj noszą to samo imię. Podobnie jak dziadek, jest on także matematykiem, obecnie pracującym nad rachunkiem prawdopodobieństwa. Ma ładny apartament w Warszawie, na Kabatach, ale go wynajmuje. Miasto rozprasza naukowca. Na działce urządził się w barakowozie. Zakupy robi na wsi, wodę czerpie z własnej studni, warzywa uprawia samodzielnie. Dzięki wyobcowaniu, ma czas na rozmyślania nad matematycznymi teoriami. Od czasu do czasu wyrywa się ze swojego gniazda i rusza na wycieczki w świat. Czasem jest to wędkowanie na Syberii, czasem przejście przez Andy, czasem spływ jakąś dziką rzeką. To uczy pokory. Po wycieczce wraca do siebie i zatopiony w naukowych rozmyślaniach ponownie, choć inaczej, ucieka od cywilizacji.
Od rachunku prawdopodobieństwa do teorii chaosu niedaleka droga. Jedno zawarte jest w drugim. To dwa zachodzące na siebie zbiory. Podobnie jak szaleństwo i radość życia. Bez odrobiny obłędu trudno odnaleźć szczęście. Jak można się cieszyć z bylejakości trwania pod dyktando procedur współczesnego świata? Co najwyżej można mieć gwarancje życia na aby aby, płytkiego i bez naturalnych emocji.
Czy przebywanie wśród dziwaków, ze mnie także zrobi ekscentrycznego odludka? Może lepiej się nim stać, niż pozostawać Baranem, który wraz ze stadem lezie tam, gdzie mu wytyczą drogę? Mniej wygodne, ale prawdziwe. I nie trzeba substytutów szczęścia i radości. Uff, muszę odegnać filozoficzne myśli i zająć się czymś praktycznym. Postanowiłem, że przygotuję dobry obiad. Będą krewetki na ostro, w sosie z papryki, podlane białym winem i doprawione imbirem.
Karol zadzwonił do mnie późnym popołudniem. Zdecydował się pojechać z nami w nieznane. Wycieczkę określił jako ciekawą. O ewentualnych niebezpieczeństwach nie chciał mówić. Trudno je przewidzieć. Musimy być przygotowani na różne ewentualności. Poradził mi, abym sporządził testament. To trochę zepsuło mi smak krewetek. Nalałem sobie kolejny kieliszek białego wina. W zestawieniu ze smakiem owoców morza, chłodny napój był dopełnieniem wspaniałego dania. Udało mi się. Mam na to potwierdzenie dzieci.
Kolejne połączenie było od Natalii. Młoda prawniczka poprosiła o pilne spotkanie. Nie chce i nie może owej kwestii wyjaśnić przez telefon. Musimy się zobaczyć. Może nawet przyjechać do mnie do domu. Sprawa jest istotna i wymaga mojej natychmiastowej decyzji. Nie wyobrażałem sobie wizyty młodej, atrakcyjnej kobiety w moim domu. Czułbym się skrępowany. Doszedłem do wniosku, że dobrze mi zrobi, jeśli się przewietrzę. Zaproponowałem spotkanie na mieście.
Rozdział 19. Wyprawa – etap trzeci Natalia
Nie planowałem obiadu w restauracji, na mieście, ale tak się akurat złożyło. Poczułem narastający głód, stąd nagła decyzja o zjedzeniu befsztyka z brokułami w meksykańskim stylu. Do tego dobre francuskie wino, a na deser tor bezowy. Moje ulubione dania.
Natalia zamówiła to samo. Powiedziała, że mięso ssaków jada sporadycznie. Tym razem miała na nie ochotę. Nie rozpatruje bycia mięsożernym w aspekcie kanibalizmu, choć zdaje sobie sprawę z faktu, że zwierzęta takie jak świnie, czy krowy może nawet myślą, a na pewno czują i zdają obie sprawę z sytuacji w której się znajdują. Młoda kobieta wyznaje prostą zasadę, czyli prawo silniejszego. Można w łańcuchu pokarmowym być konsumentem, bądź materiałem na posiłek. Albo ty zjesz, albo zostaniesz zjedzony, nawet, jeśli miałoby to komuś zaszkodzić (o ile jesteś ciężkostrawny). Skąd ja to znam?
Zwróciłem uwagę, że jej podejście do konsumpcji jest dość bezwzględne. Wyjaśniła, że takie jest życie i tu nie chodzi o jedzenie, ale o całokształt – jeżeli nie zdołasz wykorzystać innych, sam zostaniesz wykorzystany. Innych opcji nie ma. A uczucia? Uczucia prowadzą do klęski. Człowiek traci instynkt samozachowawczy, przestaje w sposób właściwy kontrolować sytuacje i ostatecznie przegrywa. Uczucia trzeba ukrywać i pokazywać je jedynie osobom, które kochamy, szanujemy, lubimy. Nie wolno ich upubliczniać. Przykładem może być człowiek zakochany. Przez innych postrzegany jest jako łatwy łup. Osłabiony uczuciem. Łatwy do schwytania i pożarcia przez egoistów, którzy tylko czekają na podobne okazje.
Zaniemówiłem. Kobieta – maszyna. Zachowywała się zupełnie inaczej niż na poprzednim spotkaniu. W żadnym calu nie wyglądała na pozbawioną rozsądku cielęcinkę. Dlaczego? Młoda, ładna, zgrabna, atrakcyjna dziewczyna. Skąd w niej tyle wyrafinowania?
Ona czuje się teraz jak rozbitek, który walczy o przetrwanie. Prawnik u którego odbywała staż, Jan Kowalski, nie przedłużył jej kontraktu. Nie miał takiej możliwości, bowiem pozbawiony na czas jakiś czucia, nie był fizycznie w stanie zrobić cokolwiek. Nie zrozumiałem o czym mówi.
Spojrzała na moją zdziwioną minę i wyjaśniła, że działała w obronie własnej. W obronie nietykalności. Jej szef bezczelnie zaproponował jej kontrakt, pod warunkiem, że będzie dla niego miła. Posunął się nieco za daleko i wówczas zadziałała w obronie własnej. Zrobiła to automatycznie, bez zastanawiania się. Kopniak w krocze, prawy prosty w splot słoneczny i kolejny cios w twarz. Ocuciła napastnika wodą z wazonu, rzucając nadwiędnięte już kwiaty mecenasowi w twarz. Tak zakończyła swoją przygodę z popularną kancelarią notarialną. Nie było świadków, nie zamierza też wnosić oskarżenia. Może przekroczyła warunki obrony koniecznej, ale jak do tej pory nie miała żadnego doświadczenia w tym zakresie. Może goście spod budki z piwem, wyćwiczeni w częstych fizycznych zmaganiach mają więcej wyczucia? Ale, gdyby była menelem, żaden mężczyzna nie miałby na nią ochoty. Tym razem napastnik musiał pocierpieć relatywnie więcej.
To pewne, że prawnik zechce się zemścić. Będzie blokował jej karierę na tyle, na ile będzie mógł. Ona musi się do tego przygotować. Stąd spotkanie z mną. Ów Jan Kowalski jest winny całej zadymie związanej z decyzją mojej żony. „Zadyma” – jeszcze chyba jej nie ma, ale to kwesta czasu. Moja małżonka, przed wyjazdem do Amazonii odwiedziła biuro prawne Jana Kowalskiego. Oprócz testamentu zostawiła mu pełnomocnictwo dotyczące dysponowania jej majątkiem. Jako ostatecznego beneficjenta wskazała organizację non profit zajmująca się między innymi budową szpitala dla Indian. Honorarium biura prawnego wynosi 20%. To bandycka zapłata, ale ze względu na trudne warunki, duże ryzyko i tak dalej i tak dalej… ostatecznie podpisała zlecenie na 20%. Jeden z dokumentów, przez nieuwagę nie został podpisany i tylko dlatego egzekwowanie majątku zostało wstrzymane.
Natalia powiedziała, że notariusz i radca prawny w jednej osobie jest człowiekiem bez sumienia i bez jakichkolwiek skrupułów. Jeżeli uda mu się odnaleźć moją żonę i zdobyć podpis na dokumencie, nie będę miał żadnej szansy na obronę. Stracę połowę domu. Zostanę oskubany na tyle, na ile się da i czeka mnie kawalerka. Dlatego musimy działać.
Ja, owszem muszę działać, bo dla mnie to być, albo nie być, ale Natalia? Szuka zemsty? A może rzeczywiście nie ma szansy na robienie prawniczej kariery? Do czego chce doprowadzić poprzez naszą współpracę?
Zanim odpowiedziała, zamówiła whisky. Aromat singe malt Taliskera dotarł do moich nozdrzy. Był przyjemny. Intensywny, ale nie drażniący. Tyle tylko, że trunek zupełnie nie pasował do dość finezyjnej dziewczyny. Pozory często mylą.
Jej były szef chce wykorzystać sytuację, aby przejąć jak największy udział mojej żony. Owe 20% to jedno, zaś jej udział w budowanym szpitalu, to drugie. Moja małżonka nie zaangażowała się w budowę medycznego kompleksu bezinteresownie. Sama wykłada małą część inwestycji, ale przy okazji stara się o fundusze z różnych innych źródeł. Kiedy uroczyście zostanie przecięta wstęga, będzie zarządcą ośrodka i otrzyma 15% udziałów od inwestora. Musi tylko doprowadzić budowę do końca. Mówiąc najkrócej, stanie się osobą majętną i mającą sporą władzę.
Chciałem coś powiedzieć, ale słowa ugrzęzły mi w gardle. Natalia zorientowała się, że jestem w szoku i zamówiła kolejne whisky. Tym razem dwie podwójne. Dla siebie i dla mnie.
Czekałem na złość, która wkrótce powinna mnie opanować. Zostałem niecnie zdradzony. Po tylu latach wspólnego pożycia, moja żona postanowiła zmienić swój los i wzbogacić się. Nie miała najmniejszego nawet zamiaru zaproponować mi współudział i wciągnąć mnie w swój biznes. Z całym swoim babskim wyrachowaniem, w tajemnicy przygotowywała się do akcji. To musiało trwać miesiącami. Przez cały ten czas czekała na dzień, w którym uwolni się od rodziny i pogna w siną dal. Ku nowemu, lepszemu i ciekawszemu życiu, nam (czyli mnie i dzieciom) pozostawiając ochłapy.
Czekałem na burzę emocji, ale się nie doczekałem. Informacja powinna wzbudzić ekscytację nie do opanowania. Wentylem bezpieczeństwa byłoby okazanie niezadowolenia, złości. Nie doczekałem się jednak. Mój umysł pozostał trzeźwy i bardzo spokojny. Automatycznie rozpoczął analizę faktów i szczątkowych danych.
Doszedłem do dziwnego wniosku, że zazdroszczę mojej żonie. Zrobiła coś tak odważnego, że powinienem jej pogratulować. Zazdroszczę jej bohaterstwa. Przezwyciężenia stereotypów w których żyła. Szaleństwa. Decyzja którą podjęła, może jest dla innych krzywdząca, ale to mój punkt widzenia. Ja także mogłem byś szaleńcem i realizować swoje plany…
Popadłem w zadumę. Sporo się ostatnio zmieniłem i stać mnie na wiele. Mógłbym dokonać tego, czy owego i nie brak mi odwagi. Mój problem polega na tym, że nie mam żadnej wizji, żadnego marzenia. Na horyzoncie nie widać niczego, co chciałbym osiągnąć. Niczego, co mogłoby mnie spontanicznie cieszyć. Być dla mnie radosną nagrodą. Gdybym coś takiego znalazł, jestem gotów oszaleć. Ale nawet nie wiem gdzie szukać swojej pasji. A może należę do tych, którzy nigdy nie będą szczęśliwi? Przeżyję resztę życia byle jak, poprawnie, nudnie i bez poczucia spełnienia.
Bieganie na golasa, udawanie Hioba i szkolenie Osła, wszystko to nauczyło mnie opanowania emocji. Nie gromadzą się, by naraz wybuchnąć w niekontrolowany sposób. Ich energia raczej zamienia się na kinetykę działania. Nie zależy mi już na pozorach. Nie mam jednak celu. Sądzę, że wyprawa w poszukiwaniu mojej żony, to nic innego, jak tylko ucieczka przed szarą rzeczywistością. Może trochę też przed własnym tchórzostwem.
Natalia, po trzeciej porcji Taliskera była nieco wstawiona. Zapytała, czy mógłbym odprowadzić ją do domu. A jeśli zachowam się tak jak jej były szef? Stwierdziła, że może to być nawet nie najgorsze rozwiązanie. Cmoknęła mnie w policzek i wzięła pod rękę. Zaproponowała spacer. Za dwadzieścia minut dotrzemy do jej mieszkania.
Rozdział 20. Wyprawa – etap czwarty – przewartościowanie
Natalia płakała mając głowę oparta na moim ramieniu. Potrzebowała wsparcia. Ona by chciała, aby wszystko było uczciwe, transparentne, proste. Ludzie prawdomówni, wywiązujący się ze zobowiązań, nie szukający łatwych okazji, a tym bardziej nie używający swoich pozycji w celu wykorzystania innych, im podporządkowanych. Marzycielka.
Po 30 minutach łkania i chlipania, uspokoiła się. Powiedziała, że jestem nieco inny od przeciętnego faceta. Nieco lepszy. Owe „nieco” było słodkie jak miód. Poczułem się dowartościowany. Czy dlatego wydałem się dziewczynie nieco lepszy, że nie chciałam jej wykorzystać? Sytuacja w końcu była sprzyjająca.
Wysłuchała spokojnie, że nie jest w moim typie. Choć ładna, zgrabna i powabna, ale to mnie nie podnieca. Nie bardzo wiedziałam jak określić, co mnie podnieca…
Nie śpiesząc się, szedłem opustoszałymi ulicami Warszawy. Była druga w nocy. W uszach cały czas słyszałem ostatnie słowa wypowiedziane przez Natalię. Ona koniecznie chce dopiec swojemu byłemu szefowi, ale tu nie chodzi o zemstę. To nie wyrównanie rachunków. Jej zdaniem, taki zgniłek (tak go nazwała) nie powinien w ogóle być elementem jakiegokolwiek społeczeństwa. To pasożyt, który nie ma sumienia i żeruje na biedzie innych. Żeruje na niewiedzy swoich klientów i celowo wprowadza ich w błąd, aby wystraszeni, ostatecznie zapłacili więcej za niepotrzebne usługi. Wykorzysta każdą okazję, aby zarobić. Tak jest też teraz, w przypadku biznesu w który zaangażowała się moja żona.
Chłodne powietrze, rozwiewane lekkim wiatrem, było przyjemne. Natalia to niegłupia kobieta. Zapewne prawda o kontrataku jest inna. Żądzą nią emocje. Kiedy nieuczciwy prawnik przegra, ona poczuje smak zwycięstwa i to będzie nagrodzą za trud akcji, za trud jej poświęcenia.
Większość ludzi pływa po powierzchni oceanu życia. Jak mówił Osioł, nie są oni w stanie zobaczyć piękna rafy koralowej spełnionych marzeń. Żyją w dwuwymiarowym świecie, kurczowo trzymając się narzuconych przez zasady, tak zwanej nowoczesnej cywilizacji, reguł. Czują się bezpieczni, choć bezpieczni nie są. Może są na tyle bezpieczni, na ile pozwala im hodowca, który kontroluje proces wyzysku. Boją się zanurkować w inną atmosferę. To niepewne, to może nawet niebezpieczne, a na pewno nieznane. Całe mnóstwo podpórek utrzymuje przeciętnego człowieka w pozycji, w której trwa, ale nie żyje zgodnie z własną natura i jest nieszczęśliwy.
Ubezwłasnowolniony zasadami podporządkowania, człowiek słaby i niezdający sobie sprawy ze smaku spełnienia, jest niewolnikiem, na co ostatecznie sam się skazuje. Tyle nowych, a właściwie starych mądrości Osła, tyle, że przedstawionych nieco inaczej.
Zamknąłem oczy. Moja wyobraźnia pokazała mi balon wypełniony jakimś nieco zatęchłym gazem – powiedzmy, śmierdzącym powietrzem. Ów balon nie ma szansy na zanurzenie się pod powierzchnią. Ciągle wmawia sobie, że w przyszłości, może nawet niedługo, zrobi rachunek sumienia, stanie w prawdzie i zmieni swoje życie. Ale jeszcze nie dzisiaj, bo teraz trzeba nadrobić zaległości w pracy, ugotować obiad, posprzątać mieszkanie, pomóc dzieciom w lekcjach… I tak dzień po dniu, tydzień po tygodniu i miesiąc po miesiącu, płynie życie. Płynie donikąd. Taki prosty warunek: zaległości w pracy, obiad, dzieci i ich lekcje i czyste mieszkanie – czy robisz to z obowiązku, czy też z radością? Jeżeli z radością, to wszystko zmienia, świat wywraca się do góry nogami i czujemy ów smaczek życia… fajny jest.
Odrzucam podpórki i od razu zaczynam się chwiać. Cały jestem w przysłowiowych małpach, które mnie obsiadły: tego nie wypada, to muszę zrobić, choć to nic nie daje, a tamto… też, bo wstyd mi będzie… No to rzucam małpami po najbliższej okolicy (bez celowania w jakiś konkretny punkt, czy osobę) i dzięki temu zachowuję równowagę. Już nie muszę obawiać się krytyki, nie muszę salwować się ucieczką, denerwować się efektem tego, na co już nie mam wpływu. Rozpoczynam nurkowanie w kierunku KORALOWEJ RAFY.
Z filozoficznego nastroju wyrwał mnie głos mężczyzny, który nie mógł poradzić sobie z zachowanie równowagi. Był kompletnie pijany. Uciekinier od rzeczywistości. Nic nie warto, tylko upić się warto, w szynku, na rynku … – w rytm piosenki się schlał. Posadziłam go na najbliższej ławce, po czym złożyłem mu propozycje.
Po pierwsze, mogę go okraść i zostawić na ławeczce – noc jest ciepła. Będzie miał kaca, ale zostanie pozbawiony portfela. Po drugie, mogę mu przyłożyć prawym sierpowym i wówczas obudzi się za ławeczką, z kacem i obolały. Po trzecie mogę go po prostu zostawić i to co po pierwsze i po drugie może uczynić ktoś inny. Po czwarte, mogę zamówić mu taksówkę i zawieźć do domu. Po piąte (i to był ostatni z moich pomysłów) mogę wezwać policję, która odwiezie go do izby wytrzeźwień (ew. może się przy okazji zdarzyć też to, co po pierwsze i po drugie).
Zapytałem, co wybiera. Poprosił, abym zrobił to, co dla niego jest najlepsze. On nie wie co to może być i decyzję zostawia mi. W ten sposób przerzucił małpę odpowiedzialności na moje barki. Pijany w sztok, ale jednak logicznie myślący. A na pewno szczery – bez podpórek (czyli mocno się chwiejący).
Wciąż wszyscy wszystkim dają dobre rady typu „ciesz się chwilą”, ale zapominają dodać, że jest to możliwe tylko wtedy, kiedy będziemy bez śmietnika w duszy i podpórek wokół siebie. W innym przypadku to będzie radość krótka, która skończy się w szynku na rynku, albo w innym tego typu miejscu. Alternatywa jest schizofrenia, co jest wyjściem nie najgorszym, ale nie wszyscy są do tego predysponowani. Ot mądrości zestresowanego człowieka, który poprzez nadmiar alkoholu próbował utopić smutki.
Partnerka owego pijanego mężczyzny, prawdopodobnie żona, kiedy zobaczyła nas w drzwiach, westchnęła głęboko. Miała do wyboru kilka różnych zachowań. Mogła wybuchnąć gniewem, uwalniając nagromadzone negatywne emocje i wykrzyczeć swoje racje, a może nawet wyładować złość za pomocą agresji fizycznej z pomocą, na przykład wałka do ciasta. Mogła nie powiedzieć nic, zemstę odkładając na dzień następny – wobec pojawiającego się kaca, byłaby ona bardziej ostra. W końcu mogła zrobić cokolwiek innego, co nie mieściło się w mojej wyobraźni i co ostatecznie zrobiła. Posadziła nas obu w fotelach – swojego mężczyznę, otumanionego alkoholem i mnie, ratownika – postrzeganego być może jako tego, który rozumie nieszczęśnika i chce mu pomóc i… przyniosła butelkę whisky. Nalała 2 szklaneczki – jedną dla siebie, a druga dla mnie. W ten sposób rozpoczęliśmy biesiadę. Pijaczyna zasnął.
Halina (tak miała na imię) stwierdziła, że jest szczęśliwa kobietą. Potrafi cieszyć się z każdej pozytywnej chwili. Udało się jej osiągnąć taki stan, bowiem przestała wymagać od losu niezasłużonych prezentów. Opatrzność dostarcza jej to, na co zasługuje. Stara się zatem być uczciwą, transparentną osobą. Jej mężowi jeszcze trochę brakuje do akceptacji rzeczywistości. Stąd konieczność zmagania się z kacem. Można sporo zmienić, ale trzeba dobrze poznać okoliczności i warunki w których istniejemy i aktywnie starać się osiągnąć swój cel. Patetyczne słowa, kiedy są pustym hasłem, ale nie są patetyczne gdy stają się wyzwaniem. Nie spodziewajmy się takich dwóch: „To się zrobi” i „To się załatwi”. Tych dwóch Tośków nie zapuka do drzwi.
Dalsza droga do domu przebiegła już bez niespodzianek. Doznałem małego olśnienia – oto mam nieco rozchylona skorupę, ale kilka przylg jeszcze mocno ją trzyma. Większe otwarcie jest możliwe tylko w przypadku, gdy będę potrafił stanąć w prawdzie o sobie samym. Wielokrotnie słyszałem to od Osła, ale dopiero tej nocy dotarło to do mojego umysłu. Za kilka dni wyjazd do Amazonii – może trudne warunki pomogą mi odrzucić obawy (których nie potrafię jeszcze zdefiniować) i wówczas posunę się naprzód. Ileż to się trzeba namęczyć, aby zobaczy rzeczy takimi, jakimi naprawdę są.
Ostatecznie, życie bez radości nie jest mi potrzebne, zaś skorupa to skuteczna bariera, która hamuje decyzję o porzuceniu tego, co mnie blokuje.
Rozdział 21. Wyprawa – etap piąty – ostatnie przygotowania i ostanie wątpliwości
W miarę postępów w przygotowaniu wyjazdu do Amazonii, moje zaangażowanie w wyprawę słabło. Właściwie, to już nie czułem potrzeby poszukiwania żony. Z każdym dniem, stawała się ona osobą coraz bardziej mi obcą. Sama wybrała sobie swój los, czemu więc ja mam się teraz angażować?
Nie czułem obaw przed nieznanym niebezpieczeństwem. Może to zabrzmieć dziwnie, ale jechać mi się po prostu nie chciało. Wolałbym zostać w kraju, dalej szkolić się u Osła, akceptować jego dziwne metody i dochodzić do przedziwnych wniosków. Częściej chodziłbym na teatralne próby. Może nawet napisałbym jakąś krótka sztukę? Flirtowałbym z Magdaleną – może by mnie wkręciła do redakcji i rzuciłbym swoją aktualną, nieciekawą pracę. Co interesujące, swoją pracę dotychczas uważałem za pasjonującą, dająca mi dużą satysfakcję. Owszem, szefuńcio, to stary nudziarz, koledzy jacyś mdli, wykonywane czynności może niezbyt frapujące. Odnosiłem jednakże sukcesy i to mnie cieszyło. A teraz, nagle przestało. Czyżby wpłynęło na to inne postrzeganie rzeczywistości – wszystko to, czego nauczyłem się ostatnio? Osioł stwierdził, że dopiero teraz widzę rzeczy takimi, jakimi są. W przeszłości żyłem w świecie ograniczonym, z czego nie zdawałam sobie sprawy. Jak koń z klapkami na oczach.
Magdalena wyglądała zmysłowo. Dopasowane spodnie i lekka bluzka podkreślały jej powabne kształty. Uśmiechała się do mnie zalotnie. Zrobiło mi się bardzo przyjemnie. Poczułem, że na mój widok jakby się rozluźniła. Przestała zwracać uwagę na scenę i zrobiła przerwę w generalnej próbie. Zaproponowała, abyśmy wraz z Osłem odegrali swoje role w premierowym przedstawieniu. Po nim, zastąpią nas inni aktorzy. Jej bardzo zależy, abym to ja właśnie zagrał w premierze wielskiego głupka. Moje aktorstwo napełnia ją pozytywnymi uczuciami. Tyle z argumentacji „dlaczego”.
Moja gra, aktorstwo, to moje życie, moje reakcje na to, co przynosi mi rzeczywistość. Według Osła zacząłem już samodzielnie myśleć. Mam własną hierarchię wartości i moralność zupełnie inna od tej, jaką miałem, gdy byłem śmietnikiem. Co prawda w moralności są jeszcze spore dziury, ale powoli zarastają. Na to trzeba sporo czasu.
Umówiłem się z Magdalena na kolację. Rozmawialiśmy o głupstwach, gdy nagle kobieta spojrzała mi prosto w oczy i powiedziała, żebym nigdzie nie jechał. Wycieczka jest niebezpieczna, cel enigmatyczny, a jego osiągnięcie wątpliwe. Ona by chciała pracować razem ze mną w teatrze. Mógłbym bardziej zaangażować się w aktorstwo, mam bowiem niewątpliwy talent. To zdanie powtarzała już kilka razy podczas próby, ale wówczas nie zwróciłem na to uwagi. Pomyślałem, że „jak cię widzą, tak cię piszą”. Gdyby kobieta zajrzała do mojej duszy, może zmieniła by zdanie. Otrząsnąłem się nieco z kurzu zakłamania i inaczej patrzę na świat, ale po wyrzuceniu śmieci pozostała pustka. Ziejąca nicością dziura tektoniczna. To nie małe pęknięcie, czy rozdarcie, ale najprawdziwsza próżnia. Może dlatego bycie aktorem tak dobrze mi wychodzi? Całkowicie wzuwam się w rolę, w nową osobowość, która ma własne, indywidualne, pełne treści wnętrze. Jest wypełniona po brzegi oryginalnym bytem. Jej dążenia są transparentne, życie poukładane, proste, szczęśliwe. Nawet jeśli tą osoba jest wiejski głupek. Tak, ów niedorozwinięty umysłowo, a może tylko myślący inaczej chłopak, pastuch uganiający się po łące za krowami, jest spełniony. A ja jestem pusty. Chyba wolałbym być wiejskim głupkiem. Za dużo myślenia i poznanie prawdy o własnym, niezapełnionym naczyniu duszy, jest bardzo przytłaczające. A zatem, głupek to gość, a ja pogubiony, marny inteligent – nie jestem godnym partnerem nawet dla pastucha.
Uświadomiłem sobie, że Magdalena patrząc na mnie widzi kogoś, kto w rzeczywistości nie istnieje. Mężczyznę silnego, dążącego do dobrze zaplanowanych celów, a może nawet idealistę, który odnalazł tą jedyną – właściwą dla niego drogę… Zagram na scenie swoją rolę, ale nie mam zamiaru grać jakiejkolwiek roli przed Magdaleną. To byłoby oszustwo, a w krótkim czasie także ogromna porażka. Skreśliłaby mnie na zawsze. To kolejny element na szali mówiącej „powinieneś pojechać do Amazonii, do dzikiej krainy, gdzie będziesz miał szansę na wypełnienie pustego naczynia swojej duszy”. Intuicyjnie wyczuwałem, że powinienem jechać. Racjonalnie, nie ma to większego sensu. Tym bardziej, jeśli celem jest odnalezienie mojej żony. Ale moja racjonalność jest dużo mniej ważna od emocji, które powoli, ale bezustannie wypełniają wnętrze mojej duszy. Pojadę więc na nie mającą sensu wycieczkę, bowiem jest to dla mnie szansa. Nie wiem jaka i w jaki sposób miałaby się spełnić. To nagle stało się nieistotne. Najpierw jednak zagram swoja rolę wiejskiego głupka, kogoś, kto mnie przewyższa swoją jednoznaczną, prostą osobowością.
Sala osiedlowego domu kultury mogła pomieścić 150 osób i wypełniona była po brzegi. Nie miałem najmniejszej nawet tremy. Wczułem się w swoją rolę doskonale – nagle zacząłem być nieco niedorozwiniętym, młodym chłopakiem, który postrzega otaczający go świat w sposób inny niż wszyscy. To postrzeganie jest unikalne, wyjątkowe, a przy tym proste. W chłopaku nie ma żadnego, zakłamania, żadnej gry. Nie ma w nim chęci wywyższania się, zdobywania, by mieć więcej niż inni, nie ma w nim ani krzty pychy. Ma swoje poglądy, spostrzeżenia i swoje marzenia. Pragnie mieć własnego konia, aby jeździć na oklep po łąkach i lesie. Chciałby mieszkać w leśniczówce i mieć taki sam mundur jak gajowy. I jeszcze duży zapas kartofli, skwarek i codziennie świeże mleko, które nastawiałby na skwaśniałe. Inni ludzie mogą się z niego wyśmiewać, to mu nie przeszkadza. Jeśli są naiwniakami, to tacy już pozostaną. Ciągle coś robią, albo o czymś zapalczywie dyskutują, albo się kłócą, albo gapią się w telewizję. Marnują godzinę po godzinie. Nie mają czasu na marzenia – po cóż im takie życie?
Po spektaklu, po kolei kłanialiśmy się publiczności. Dostałem najdłuższe, gromkie brawa. Magdalena była zachwycona moją grą. Przytuliła mnie mocno do siebie i ucałowała. Zachowała się tak, jakbyśmy byli parą narzeczonych. Raz jeszcze powtórzyła swoje spostrzeżenia na temat mojego wyjazdu. A ja raz jeszcze, co prawda tylko w myślach, przyznałem jej rację. Logicznie myśląc, wycieczka nie ma większego sensu. Ale mnie, zdaje się logika typowa dla cywilizowanego człowieka, opuściła. Rozbudowało się za to myślenie abstrakcyjne i zapalczywość. Nie odpuszczę. Pojadę. Może, gdybym został, nie byłoby to poczytane za tchórzostwo, ale sam w swoich oczach byłbym właśnie tchórzem. Osioł i jego bezdomny przyjaciel profesor, pojadą ze względu na mnie. Podejmą ryzyko w sprawie, która ma małe prawdopodobieństwo sukcesu. A może oni wybierają się do dzikiej Amazonii z powodów osobistych? Nie traktują wyprawy jako poszukiwawczej, tylko… podobnie jak ja jadą, żeby się sprawdzić.. Chcą się przekonać o własnej wartości, albo też potrzebują lekarstwa dla skołatanej duszy. Ani Osioł, ani matematyk, nie wyglądają co prawda na zagubionych, ale może to pozory? Czy zatem będziemy stanowić grupę trzech, zagubionych poszukiwaczy prawdy o sobie samym? Przekonam się niedługo.
Moje dzieci były pod silnym wrażeniem. Nie spodziewały się, że potrafię być tak dobrym odtwórcą trudnej roli. Od momentu wyjazdy matki zmieniłem się bardzo. Teraz poznają zupełnie innego człowieka. Obydwoje myśleli, że jestem jak przysłowiowe ciepłe kluchy. W rzeczywistości okazałem się być obdarzonym talentami twardzielem. Pozory…
Owszem, skorupa twarda, ale ledwie co uchylona, a środek pusty. Syn poradził mi, abym się z matką rozwiódł. Pomogą mi udowodnić jej winę. Są zdeklarowani. Kiedy odparłem, że się zastanowię, pokręcili tylko głowami. Nad czym tu się zastanawiać? Ona mnie skrzywdziła, a ja… czyżbym miał jeszcze jakąś nadzieję? Zastanowiłem się, co w takiej sytuacji zrobiłby wiejski głupek? Pewnie dosiadłby swojego wymarzonego konia i puściłby się cwałem przez pełne kolorowych kwiatów łąki. Może wiatr wywiałby mu z głowy bezsensowne myśli, a może nie. Bez zwariowanej jazdy na oklep, nigdy się tego nie dowiem.
Już nie będę rozważał sensowności ekspedycji. Decyzja została podjęta i jest ona ostateczna. Nie wycofam się, nawet ze względu na Magdalenę. Jeżeli uda mi się wrócić, zostanę amatorskim aktorem. Mam nadzieję że obsad głupków różnego typu jest pod dostatkiem. Pod okiem doskonałego reżysera będę odgrywał kolejne role swojego życia.
Rozdział 22. Wyprawa – przygotowania, etap końcowy
W drodze na lotnisko Osioł zapytał mnie po raz kolejny, czy jestem zdecydowany na wyjazd. Ileż razy można pytać o to samo? Wyjaśnił, że nie tylko można, ale i trzeba. Człowiek ma prawo zmienić zdanie, wszakże pod warunkiem, że ma logiczne argumenty.
Dużo decyzji podejmowanych jest bez dokładnej analizy problemu. Częstokroć rozwiązanie, to powielenie sytuacji podobnych, które już wystąpiły w przeszłości. W takich przypadkach niestety, robimy błędy, przysłowiowy diabeł bowiem tkwi w szczegółach.
Dużo decyzji podejmowanych jest również na podstawie fałszywych danych, które są nam podane przez reklamy i kontakt z ludźmi oferującymi usługi i produkty. Przedstawiane cechy produktów są zwykle prawdziwe, ale czy sprzedający prezentują najważniejsze cechy produktu, czy też to, co może nas zachęcić?
Osioł najpierw mnie dosłownie usidlił, zmienił moje postrzeganie rzeczywistości. Otworzył mi oczy naprawdę, czy też mnie zmanipulował? Po co miałby uciekać się do manipulacji? Jedyne, co przychodziło mi do głowy, to eksperyment, uzyskanie odpowiedzi na pytanie „jak zachowa się doświadczalny królik”. Odrzuciłem tę myśl. Poświęcałby się dla mnie najmując się do pracy jako drwal? Zdecydowałby się na niebezpieczną wyprawę, wciągając w to Karola Borsuka, naukowca i matematyka? Z drugiej strony, skora aż tak się mój przewodnik poświęca, to jaki ma w tym swój cel? Zapytałem go o to.
Odpowiedział, że jedzie ze względu na przygodę. To wyzwanie. Jest ryzykowne, ale jakże fascynujące. Ma już swoje lata i wyprawa do Amazonii może być już ostatnią podróżą w której może doznać niezapomnianych wrażeń. Dodał, że wycieczka może dla niego być ostatnią nie tylko ze względu na wiek, ale też z powodu, jak to pięknie nazwał, „braku możliwości przeżycia”. Uzasadnienie matematyka było podobne. Dwóch zwariowanych mężczyzn w wieku, powiedzmy, sporo większym niż średni.
Uff, moje ryzyko jest podobne – moje ciało może na zawsze pozostać w południowoamerykańskiej dżungli i nikt nigdy nawet go nie odnajdzie, zresztą po co ktoś miałby go szukać? Żeby wyprawić pogrzeb z fanfarami dla męża poszukującego zbuntowanej żony, która nie wahała się go opuścić i na dodatek próbowała okraść?
Jadę, bo jestem mężczyzną. Poczułem swoją siłę i postąpię tak, jak postanowiłem. Albo odnajdę swoją małżonkę, co jest chyba jednakże mało prawdopodobne, albo jej nie odnajdę i z czystym sumieniem będę mógł o niej zapomnieć. Co zrobię, jeśli ją odnajdę? Czy powiem że jest głupią, zarozumiałą babą, jak jeszcze kilka dni temu postanowiłem? Nie wiem. Może nic nie powiem. Ostatecznie wybieram się do deszczowego lasu ze względu na siebie samego. Mam unikalną szansę na wyzwolenie się z podświadomych lęków, z resztek słabości i postrzegania świata w sposób opaczny, przefiltrowany przez manipulację współczesnego kapitalizmu. To jak przesadzenie rośliny do innej ziemi. Ależ to mądre…
Byliśmy tuż po odprawie, kiedy podeszła do nas młoda, zgrabna kobieta. Po chwili rozpoznałem Natalię. Z niekłamaną ciekawością w głosie zapytałem, dokąd się wybiera. Kiedy odpowiedziała, zamurowało mnie.
Natalia jedzie z nami. Zapewni grupie opiekę prawną oraz będzie sanitariuszką, jest po odpowiednich szkoleniach w tym zakresie i ma już kilkumiesięczną praktykę. Stałem jak słup soli, a ona udzielała wyjaśnień, uśmiechając się przy tym zalotnie.
Co ten Osioł sobie myśli. Musiał o wszystkim wiedzieć i nie puścił pary z gęby. Powinien był podzielić się tą informacją i uzyskać moją aprobatę. Podjął decyzję bez konsultacji. Poza wszystkim, to wycieczka dla twardzieli, a dziewczyna jest raczej finezyjna i nie sądzę, że ma dobrą kondycję. Zamiast dążyć do celu, będziemy zmuszeni jej pomagać. Będzie przysłowiową kulą u nogi.
Może jeszcze potrzebujemy kapelana, kucharza, krawca i grabarza? Ten ostatni, zdaje się mógłby się przydać najbardziej. Rozejrzałem się wokół, ale nikt do nas już nie dołączył.
Nie wytrzymałem i zapytałem kobietę, jaki jest jej cel, czemu do nas dołączyła. Czy ze względu na zemstę na swoim byłym szefie? Odpowiedziała, że „ten dupek” (czyli jej szef) już zupełnie jej nie interesuje i życie samo wymierzy sprawiedliwość „sukinsynowi”, to kwestia czasu. Ona jedzie ze względu na mnie. Jestem ciekawym przypadkiem. Chce poznać moje reakcje, kiedy będziemy w niebezpieczeństwie, kiedy będziemy śmiertelnie zmęczeni, kiedy aby przetrwać, będziemy musieli ścisłe ze sobą współpracować. Jak wróci, to napisze o tym super powieść. Książka stanie się bestsellerem, a ona zyska sławę i pieniądze.
Oznajmiłem, że jeżeli w ogóle dotrzemy a indiańskiej wioski, to możemy nie mieć możliwości powrotu i zostaniemy tam na zawsze. Wówczas ona zmuszona będzie mnie poślubić i zgodnie z tubylczymi zasadami stanie się moją własnością. Nie zawaham się jej wykorzystywać na ile tylko się da. Mój sarkastyczny ton nie zraził Natalii, która spokojnie odpowiedziała, że może to nawet być nienajgorsze rozwiązanie. Na pewno lepsze, niż przejście przez życie w zamkniętym i zakłamanym światku, który tworzą prawnicy. Chyba praktyka w kancelarii dała się jej mocno we znaki.
Zaproponowałem, aby się wycofała, ale ona tylko pokręciła głową. Stwierdziła, że będziemy na siebie skazani. Poznamy się bardzo dobrze i dopiero wówczas możemy wzajemnie, dokonywać jakichkolwiek ocen. Tymczasem musimy być uczciwi i otwarci na wyzwania. Ta wyprawa, to niełatwa wycieczka.
Nie wiem czemu los zsyła mi takie dziwactwa. Jeszcze bardziej niezrozumiałe było oświadczenie Osła, który stwierdził, że sam namówił Natalię na wyjazd. Po co? Żeby nam utrudniała całą akcję? Nic nie odpowiedział.
Prawie 4,5 godziny lotu do Lizbony, a po ty ponad 7,5 godziny do Fortaleza w Brazylii – to pierwszy etap podróży. Na obydwu trasach Natalia miała miejsce obok mnie, zaś Osioł obok Karola, w drugiej części samolotu. Dlaczego on to tak zrobił? Złośliwiec jeden. Nie omieszkałem zapytać i zrobiłem to w obecności kobiety. Usłyszałem, że jestem najważniejszą osobą w naszej wspólnej eskapadzie i należy mi się obecność kogoś miłego. Matematyk i psychiatra zaś mogą chrapać – nie chcieliby mi przeszkadzać. Kłamał jak z nut. No tak, aby zahartować stal, trzeba są nagrzać do białości, po czym nagle zanurzyć w zimnej wodzie – tworzą się wówczas związki żelaza z innymi pierwiastkami, które są znacznie trwalsze od samego żelaza. Ciekawe jak będzie chał mnie schłodzić?
Natalia stwierdziła, że mnie rozumie i poprosiła, abym dał jej czas, a ona przekona mnie do siebie. Taki ma plan? Pogubiłem się w tym wszystkim. Kobieta jest dwa razy ode mnie młodsza, ładna, zgrabna, bardzo atrakcyjna, a ponadto inteligentna. Mogłaby zawrócić w głowie niejednemu Mister Uniwersum. Chyba, że tu nie chodzi o stosunki damko – męskie. Jeśli nie o to, to o co? Także nie o pieniądze, nie jestem bowiem posiadaczem majątku, pięknej willi i jachtu. Klasa średnia, która w Polsce reprezentuję, cechuje się dorabianiem przez całe życie, spłatą licznych kredytów, a na koniec rozdawaniem swojej krwawicy dzieciom. To wszystko dla mnie zbyt trudne. Nie przyszło mi nic konstruktywnego do głowy. Raz jeszcze dodała, że to wszystko, co mi mówiła o mszczeniu się na swoim szefie i chęci odwetu, to nieprawda – wymyśliła to, aby zainteresować mnie swoja osobą. Zupełnie nie szkodzi, że ja mam do niej tak duży dystans – jest pewna, że to się zmieni.
Rozdział 23. Wyprawa – marzenie o miękkim lądowaniu
Samolot Cessna 208 z całą pewnością był w wieku dojrzałym. Wytarte siedzenia, braki lakieru, porysowane szyby oraz ogólne wrażenie braku czystości i porządku, to wszystko utwierdzało nas w przekonaniu, że lecimy starym gratem. Na dodatek w nazwie naszego statku był dodatek „Caravan”, jakby uściślający jakość sprzętu. Mieliśmy nadzieję, że nie jest to jego przeznaczenie podczas naszej podróży. Maszyny latające mają to do siebie, że więcej jest ich startów, niż lądowań, co nasila się z wiekiem pojazdów i ich lokalizacją. Statystycznie najwięcej lotniczych katastrof zdarza się, w tak zwanych krajach rozwijających się. Pomimo naszych wątpliwości, lot był bardzo spokojny. Maszyna prawie, że się nie chwiała i z jednostajnym, basowym szumem silników pokonywała kolejne kilometry przestworzy nad amazońską dżunglą.
Problem zaczął się, gdy byliśmy nad celem podróży. Ulewne deszcze spowodowały powstanie lawin błotnych, z których jedna obrała sobie drogę przez odcinek utwardzonej ziemi służącej do startu i lądowania samolotów. Lokalny „pas startowy” po prostu przestał istnieć. Pilot zaproponował alternatywę – miejsce (nazywając je z dumą w głosie „lotniskiem”), gdzie możemy dotrzeć za około godzinę. Prawie 300 kilometrów od punktu w którym mieliśmy wylądować. Zorganizowanie wyprawy i sama droga do naszego celu została obliczona na 10 do 14 dni. Bez żadnego zabezpieczania, sprzętu i logistyki było to wyzwanie karkołomne, w praktyce niemożliwe.
Szef wyprawy, czyli – jeśli ktoś by się tego nie domyślił – Osioł, podjął jedyną rozsądną decyzję, która była całkiem nierozsądna: skaczemy na spadochronach. Uciął jakąkolwiek dyskusję i po kolei zrzucił ładunki z towarem, po czym nie czekając na nas, sam wyskoczył. Karol i Natalia bezzwłocznie poszli w jego ślady. W pewnych sytuacjach myślenie staje się zbędne – nie dyskutowali, tylko wyskoczyli. Zresztą, za bardzo nie mieli z kim dyskutować… Zostałem ja, nie mogący z siebie wydobyć słowa i małomówny z natury pilot. Pomyślałem, że może niech pilot wyskoczy, a ja polecę dalej tylko, że mężczyzna o skórze lśniącego brązu, nie miał w naszej wyprawie żadnego interesu, a ja nie miałem pojęcia jak pilotować samolot. Założyłem szerokie szelki, spiąłem je klamrą na piersiach i zbliżyłem się do drzwi. Pilot spojrzał na mnie ze zniecierpliwieniem. Zataczał kolejne koło. Na migi pokazał mi, że to ostatnie, a potem odleci… Nie pozostawił mi wyboru. Wyskoczyłem, a właściwie, wturlałem się, albo jak kto woli wypadłem przez małe drzwiczki.
Samolot znalazł się nade mną, zaś na dole, jak okiem sięgnąć rozciągał się zielony dywan Amazonii. Ze szkolenia zapamiętałem, że muszę pociągnąć za specjalną, zakończoną małą rączką linkę, co spowoduje otwarcie czaszy. Ale linki nigdzie nie mogłem znaleźć. W cessnie wszystkie rzeczy ułożone były w plecakach, które miały szelki podobne do tych spadochronowych. Przez głowę przeszła mi czarna myśl, że zamiast spadochronu ubrałem plecak z jakimś towarem. Dlatego nie ma linki… Zacząłem się bać. Spadając coraz szybciej, zgodnie z ziemskim przyśpieszeniem właściwym dla szerokości geograficznej na której się znajdowałem, przypominałem pocisk. Wkrótce dotrę do powierzchni planety. Przebiję się przez gąszcz lasu i zetknę się z gruntem. Zanim impuls nerwowy dotrze do ośrodków bólu, przestanę istnieć. Mój mózg, podobnie jak całe ciało stanie się mokrą plamą. Nawet żaden padlinożerca nie pożywi się moim ciałem. Będzie za to obiadek dla owadów. Przez ułamek sekundy chciałem nawet być dobry dla lokalnych zwierząt kręgowych, chciałem aby choć one miały ze mnie pożytek, ale niestety, nie potrafiłem wyhamować szalonego pędu.
Kolejna myśl była nawet zabawna. Obok mojego siedzenia wisiała gaśnica. Może wyskoczyłem z gaśnicą która straci zawleczkę w gąszczu drzew i eksploduje strumieniem tego, co w niej jest. To z pewnością wywoła zdziwienie wśród okolicznych zwierząt, a może nawet wpłynie na ubogacenie ich osobowości. Jaguary, krokodyle, anakondy, tapiry, kapibary i oceloty staną się bogatsze o doznania sikającej po lesie gaśnicy.
Nagle przestałem się bać. Już nie miałem na to siły. Już nawet nie miałem siły na panikę. Zdrętwiały gnałem na spotkanie z powierzchnią planety. Przestałem myśleć o czymkolwiek. Paraliż dotknął także mięśni twarzy – błędnym wzrokiem patrzyłem na zbliżające się kłębowisko zieleni.
Pełen traumy, zupełnie ubezwłasnowolniony, mknąłem w dół. Prawie, że przestałem to fizycznie odczuwać. Moja psychika, jakby przyzwyczaiła się do okoliczności. Nic nie stanęło mi przed oczami. Żaden obraz z mojego dotychczasowego życia. Sam zgodziłem się na udział w ekspedycji i świadomie podjąłem ryzyko. Oto finał mojego zapalczywego pomysłu. Finał nauk Osła i finał mojego życia.
Przed utkwionymi w dali oczami pojawiło się coś furczącego. Rozpoznałem linkę. Musiałem wytężyć wszystkie siły, aby ją dostać. Brakowało rączki. Przed pociągnięciem pomyślałem jeszcze: spadochron, czy plecak z gaśnicą? Szarpnąłem za linkę i w tym samym momencie poczułem ból pod pachami. Czasza spadochronu nagle wyhamowała mój lot ku ziemi. Nie byłem w stanie sterować i zdałem się na ślepy los – będę lądował, tam gdzie wiatr mnie poniesie.
Dzięki stosunkowo dużej prędkości spadania, przebiłem się przez gąszcz gałęzi i wylądowałem na twardej powierzchni. Przez kilkanaście minut leżałem w bezruchu. Kiedy się podniosłem, zdrętwiałem. Mięśnie odmówiły mi posłuszeństwa i być może to sprawiło, że moje szanse na przeżycie wzrosły. Na wprost mojej twarzy ujrzałem parę lśniących czarnych oczu. Należały do pumy, zwanej także kazuarem. Dorosłe zwierzę o wadze przekraczającej pewnie 80 kilogramów, paszcza uzbrojona w ostre zęby, a łapy w wysuwane, groźne pazury. Patrzyliśmy sobie w oczy. Pomyślałem, że spadłem z deszczu pod rynnę. Mogłem mieć szybką, bezbolesną śmierć i stać się plamą w czerwonawym gruncie, a teraz być może czeka mnie cierpienie. Dziki kot nie połknie mnie za jednym zamachem.
Pojawił się nowy rodzaj strachu. Minęło kilkanaście sekund. Paraliż zamienił się w opuszczające mnie resztki sił. Byłem jak balon, z którego uszło powietrze. Przegrany. Gdyby to była prawdziwa, głęboka trauma, być może drętwota odebrałaby mi zmysł czucia, ale nie miałem tyle szczęścia. Drapieżnik rozwarł swoją paszczę i wydał głuchy pomruk. To zupełnie irracjonalne, ale pomyślałem, że ludzkie, czyli moje ciało nie będzie mu smakowało. Na pewno jestem łykowaty. Tak, jakby było mi go szkoda, że może nabawić się niestrawności.
Właściciel płowej sierści odwrócił się i po kilku sekundach zniknął w gąszczu dżungli. Widocznie będę się musiał jeszcze nieco namęczyć, zanim szlag mnie trafi. Przy moim obecnym zezowatym szczęściu, wkrótce przytrafi mi się kolejna przygoda… Jeśli nie zostanę wkrótce pożarty, ukąszony przez jadowitego węża, bądź uduszony i wchłonięty przez anakondę do jej przepastnego brzucha, umrę ze strachu na atak serca.
Pozostali członkowie naszej szalonej ekspedycji wisieli od kilku (Osioł) do kilkudziesięciu (Karol) metrów nad ziemią. Natalia znajdowała się pośrodku mężczyzn. Czasze spadochronów zaplątane były w gałęzie. Wyglądali jak bombki na liściastej choince.
Dostałem gratulacje za zimna krew, za logikę, odwagę i całą resztę rzeczy, które były przypadkiem, niedociągnięciem, gapiostwem i zaniedbaniem. Jako jedyny wylądowałem na gruncie. Gdybyśmy wszyscy zawiści na drzewach, mógłby być problem. Nikt nie widział mojego spotkania z pumą. To dobrze. Sytuacja mogłaby sugerować, że mam nadprzyrodzone zdolności i potrafię wzrokiem odpędzić drapieżniki. Z całą pewnością Osioł zaplanowałby kilka prób, na potwierdzeni tej teorii. Tego mógłbym nie przetrwać. A może od razu zostałbym wykorzystany jako tajna broń przeciwko dzikim, drapieżnym kotom? Pomysły Osła są nieprzewidywalne.
Obejrzałem swoje spodnie. Nie posikałem się ze strachu… pewnie bałem się tak bardzo, że nawet stresowe nietrzymanie moczu było poza zakresem moich możliwości.
Kiedy jako tako doszedłem do siebie, moim jednym pragnieniem było obudzić się z tego makabrycznego snu. Nie był to jednak sen, tylko rzeczywistość. Wziąłem głęboki wdech wypełnionego parą wodną powietrza. Będę musiał zmierzyć się z kolejnymi trudnościami i strać się przeżyć, choć co do tego ostatniego, chyba nie mam zamiaru się zbytnio poświęcać. To zbyt męczące.
Osioł nawet w trakcie przedzierania się przez zielony gąszcz dżungli nie dał mi spokoju. Usłyszałem wykład o potrzebie bezpieczeństwa, jako potrzebie podstawowej. Kiedy mamy już zapewnione podstawowe potrzeby fizjologiczne – bez których nasze ciało nie może funkcjonować – czyli oddychanie, pracę narządów wewnętrznych, minimalny choć poziom substancji pokarmowych, znajdujemy się w optymalnej temperaturze otoczenia i organizm nie reaguje niezgodnie ze standardową fizjologią (np. wysoką gorączką w przypadku zakażenia), to jesteśmy wśród żywych organizmów. Jako zlepek komórek mamy się dobrze. Jednakże, aby cokolwiek zrobić poprawnie, musimy mieć także komfort psychiczny. Kolejną potrzebą w ich hierarchicznej (czyli podobnej do piramidy) strukturze jest potrzeba bezpieczeństwa. Bez niej, inne potrzeby, choćby te standardowe (kolejna, wyższa warstwa piramidy) jak łaknienie, pragnienie, czy wypróżnianie się, nie będą występować poprawnie, a może i wcale. W sytuacji silnego negatywnego pobudzenia nerwowego (szok, trauma), również oddychanie, akcja serca, czy nawet przemiany metaboliczne bywają nienaturalne. O planowaniu, czy realizacji jakiegokolwiek dzieła mowy być nie może. Zatem, bezpieczeństwo ponad wszystko. Skądś to znam…
Występujące przez długi czas, powtarzające się negatywne bodźce doprowadzają do nerwic, depresji, są przyczyną samobójstw i chorób psychicznych.
Mój nauczyciel zapytał, czy nie odczuwam przypadkiem lęku. Odpowiedziałem, że wobec niedawnych przeżyć (o spadochronie nic nie wspomniałem), przechadzka po lesie jest całkiem przyjemna. Czuję się jak nowo narodzony i jestem gotowy na nowe wyzwania. Zmierzył mnie srogim spojrzeniem i zamilkł.
24. Kolejne traumatyczne przeżycie
Kiedy dotarliśmy do osady, byliśmy bardzo zmęczeni. Było południe dnia następnego, kiedy ruszyliśmy w dalszą drogę. Motorowa łódź nie mogła płynąć dalej. W każdym razie tak stwierdził nasz przewoźnik. Dalej podążaliśmy wąską łodzią wiosłową. Do celu, czyli autochtonicznej wioski pozostawało sześć do ośmiu godzin, pod warunkiem, że będziemy wiosłować w dobrym tempie. Prąd rzekli nie był duży i posuwaliśmy się z zaplanowaną prędkością.
Z przodu siedziała Natalia, za nią Karol, później ja i Osioł. Mój trener i obecny nauczyciel korzystał z okazji i przez cały czas prowadził szkolenie.
Ludzie podobno nie myślą samodzielnie. W większości. Są manipulowani od małego, przez media, zmanipulowanych uprzednio rodziców, wychowawców, nauczycieli. Wierzą w to, w co każe im się wierzyć i zachowują się tak, jak życzą sobie autorzy manipulacji. Nielicznym udaje się stanąć w prawdzie i tylko ci mają szansę na znalezienie szczęśliwych chwil w swoim życiu. Aby to osiągnąć, konieczne są przeżycia, które człowiekowi otworzą oczy, czyli mówiąc najprościej wyrwą go z komfortowej sielanki życia, zanurzą w brutalnej rzeczywistości sytuacji trudnej, często traumatycznej. Ma to pozwolić na opuszczenie pełnego zabezpieczeń siedliska, które, tak naprawdę jest domkiem z kart. Bez odrzucenia od siebie podpórek, nie staniemy samodzielnie na nogi i nie zdołamy, jak powiedział, stanąć w prawdzie.
Ile już razy mówił mi podobne rzeczy? Wciąż powtarza prawie to samo, a ja za każdym razem rozumiem to nieco inaczej, co ponoć oznacza, że przechodzę powolną metamorfozę. Najpierw byłem jajem – pracującym w korporacji, bezmyślnym wykonawca poleceń, później wykluła się pożerająca wszystko wokół gąsienica, a teraz zbliżamy się do postaci poczwarki. Wkrótce otoczę się chitynową otoczką i będę przeobrażał się w imago, czyli postać dorosłą. Abym do końca zrozumiał siebie, muszę przejść przeobrażenie zupełne. Ciekawe co wypełznie z poczwarki, motyl chrząszcz, czy może inny owad, na przykład modliszka? Co by to miało nie być, nie zaznam spokoju i nie dany mi smak spełnienia, jeżeli nie przejdę kolejnych faz cyklu. Uff, Osioł znowu przesadził. Po czterech godzinach dużego wysiłku, zdecydowaliśmy się na odpoczynek. Biwak ma małej piaszczystej plaży, na zakręcie rzeki, której nazwa wyleciała mi z głowy – jednego z dopływów Japura w dorzeczu Amazonki. Wysoka temperatura, duża wilgotność i wszechobecne owady, to niedogodności, które wraz z fizycznym zmęczeniem sprawiły, że jedyna na co miałem ochotę, to wejść do małego namiotu i zasnąć głębokim snem. Nie dane jednakże było nam odpocząć. Przed wieczorem mieliśmy dotrzeć, do zlokalizowanej uprzednio przez satelitę, tubylczej wioski. Pozostanie na noc w deszczowym lesie było zbyt niebezpieczne. Siedziałem na piasku i bezmyślnie patrzyłem na powolnie płynącą nizinną rzekę. Osioł robił przegląd naszej łódki, zaś Natalia wraz z Karolem przygotowywali posiłek.
Z pobliskich krzaków wyszedł tapir i nie zwracając uwagi na ludzi podszedł się do brzegu rzeki. Rozejrzał się badawczo i pochylił głowę, aby napić się wody. To, co zwróciło moją uwagę, to łagodna, zbliżająca się powoli w moją stronę fala. Kiedy była około metra od miejsca w którym siedziałem, nagle zamieniła się w fontannę wody, z której wynurzył się spłaszczony, duży łeb osadzony na długiej szyi. Żółto-zielona, potężna anakonda wystrzeliła jak sprężyna w powietrze i uderzyła w tapira, który nawet nie zdążył zareagować. Rozwarta paszcza zacisnęła się na szyi zwierzęcia, które straciło równowagę i runęło za piasek. Wąż zwinął swoje ciało w ogromną sprężynę i wciągnął swoją zdobycz pod wodę, jednocześnie zaciskając zwoje swojego cielska na roślinożercy. Po chwili wszystko ucichło. Walka była skończona.
Po kilku minutach, kiedy doszedłem do siebie, zdecydowałem się oddalić od niebezpiecznego miejsca, ale nie zdążyłem. Anakonda mająca w objęciach martwego tapira ponownie pojawiła się na powierzchni. Położyła się na płyciźnie i rozpoczęła proces połykania posiłku. Siedziałem zdrętwiały ze strachu, wprost sparaliżowany i obserwowałem jak martwe już zwierzę, o tułowiu długim na półtora metra, powoli znika w czeluści wężowego przewodu pokarmowego. Osioł wraz z Karolem wzięli mnie pod ręce i zaprowadzili w kierunku łodzi. Zjedli posiłek. Ja siedziałem sparaliżowany i niczego nie przełknąłem. Szybko zwinęli obóz i ruszyliśmy w dalszą drogę. Próbowałem wiosłować, ale nie mogłem zsynchronizować ruchów. Kolejna trauma w ciągu krótkiego okresu czasu odcisnęła na mojej psychice swoje piętno. Osioł, swoim zwyczajem, w sposób bezczelny skomentował zaistniałą sytuację. Stwierdził, że jestem wyjątkowym szczęściarzem. Nie dlatego, że nie zostałem pożarty przez węża i nie dlatego, że nie wyskoczyłem z samolotu z gaśnicą, ale dlatego, że akurat mnie przytrafiły się takie właśnie, traumatyczne przygody i to jedna po drugiej. Czysty przypadek… taki szczęściarz. Teraz, albo z tego wyjdę i stanę się oczyszczony z resztek brudów, albo nie dam sobie rady i mówiąc krótko trafię na leczenie do szpitala psychiatrycznego. Reasumując, stanę się zupełnie normalny, albo stanę się kompletnym wariatem. Stanę się naturalny, albo oszaleję. Kuracja wstrząsowa, która mnie wyzwoli z kokonu cywilizacyjnej rdzy ma szanse powodzenia. Tymczasem skorupa kokonu poczwarki otaczała mnie coraz bardziej. Kiedy dobijaliśmy do wioski, przestałem już odbierać jakiekolwiek bodźce zewnętrzne. Moje zmysły pozostawały w głębokiej hibernacji.