4. Lęk przestrzeni i krasula Raczkowskiego
Mój kolega Marek (z „b” klasy) był chłopakiem, który darzony był powszechnym zaufaniem. Potrafił rozwiązać każdy niemal problem i na wszystkie pytania z zakresu „dlaczego”, znał odpowiedź. Nawet najtrudniejsze sprawy wyjaśniał, bez większego zastanawiania się.
Nikt nigdy nie zapytał skąd on to wszystko wie. Utarło się, że musi być to wiedza poparta doświadczeniem. W rzeczywistości było to nieco chora fantazja, tak naprawdę zakompleksionego nastolatka. Żadnemu chłopakowi to nie przeszkadzało i wszyscy słuchali jego dobrych rad. Nie zawsze z dobrym skutkiem, ale w tej materii, jakoś nie zgłaszano pretensji.
Aby pozbyć się leku przestrzeni, za namową Marka, zwisłem po mostem kolejki wąskotorowej. Trzymałem się szerokiej szyny i powoli przesuwałem się do przodu. Do przejścia było 5 metrów. Do płynącego w dole, pełnego kamieni strumienia również było 5 metrów. W przypadku upadku zagwarantowane było kalectwo, bądź nawet śmierć – jedno z tych dwóch wydawało się pewne.
Kiedy byłem pośrodku swojej drogi, poczułem ciężar butów. Wraz ze skarpetą, strząsnąłem, źle zawiązany lewy but i gołą stopą zsunąłem drugi. Co za ulga. Poczułem się lekki i silny, ale tylko przez chwilę. Dłonie zaczęły mi drętwieć i wówczas zacząłem się bać. Wyobraziłem sobie upadek. Aby nie dać powodu do plotek, że wpadłem w panikę, podczas krótkiego lotu postanowiłem nie krzyczeć. Po krótkim zastanowieniu się, doszedłem do wniosku, że od śmierci lepszy będzie pobyt w szpitalu. Ja cały w gipsie i odwiedzające mnie dziewczyny. Przynoszą ciasto, kwiatki, wypisują na gipsie różne fajne sentencje. Jestem w centrum uwagi.
Kiedy ocknąłem się z zamyślenia, zauważyłem w dole dwie postacie. Hankę i Bożenkę, obydwie, podobnie jak mój kolega, z klasy „b”. Stały z zadartymi do góry głowami obserwując niezwykłe zjawisko. Oto dyszący z wysiłku, czerwony na twarzy, wiszący pod mostem chłopak. Na dodatek bez butów. Jedna stopa bosa, druga odziana w skarpetę. Na stojącego w szerokim rozkroku (pewnie po to, aby nie stracić równowagi) Marka, który ochoczo zagrzewał mnie do walki o przetrwanie, nie zwróciły uwagi.
Pozostał mi ostatni metr drogi. Myślałem, że nie wytrzymam i niezależnie od konsekwencji, puszczę szynę i polecę w dół, ku strumieniowi i dziewczynom. Teraz upadek byłby na trawę porastająca brzeg rzeczki. Gipsu będzie mniej i dziewczyny zmuszone będą do pisania życzeń małymi literkami.
Hanka i Bożenka zorientowały się, że zaczyna brakować mi sił. Szybko wzięły się do pracy i również zaczęły mi dopingować, wznosząc okrzyki zachęcające mnie do przetrwania. Za strumieniem znajdowała się łąka niejakiego Raczkowskiego, lokalnego hodowcy krów mlecznych. Jedno ze zwierząt, zaciekawione odgłosami dochodzący spod mostu, podeszło do dziewczyn i głośno zaryczało, w ten sposób włączając się do dopingu. Obydwie uczennice 7b w jednej chwili znalazły się w wodzie. Marek ruszył im na ratunek, a ja, jakiś cudem osiągnąłem cel – złapałem za pręt, który pozwolił mi na wejście na most.
Nagle dostrzegłem, zbliżająca się w moją stronę lokomotywę kolejki wąskotorowej. Było to jedna z ostatnich maszyn napędzanych parą. Szary dym pokrył najbliższą okolicę. Nie miałem wyjścia i po chwili ponownie znalazłem się nad przepaścią. Tym razem zawieszony na barierce.
Na dole, ciekawska krasula uznała, że Marek jest intruzem, który wszedł na jej teren i mówiąc krótko rozpoczęła atak frontalny. Czekając, aż pociąg minie most, obserwowałem ciekawą sytuację. Jako pierwszy biegł mój kolega z 7b, za nim rozjuszona krowa, którą doganiały Hanka z Bożenką. Za nimi, ledwie nadążała suczka Psota, mający spora nadwagę jamnik, którego poprzednio nie zauważyłem. Marek przeskoczył przez strumień, dziewczyny wyhamowały, krasula zaryczała oznajmiając zwycięstwo, zaś jamnik postąpił zgodnie ze swoim imieniem. Psota, z lubością wytarzała się w krowim placku – w ferworze pościgu zgubionym przez krowę (co prawdopodobnie nastąpiło w wyniku braku wystarczająco silnego tarcia – to wniosek z nauk fizycznych, wyniesionych z lekcji Hiszpana). Psina, nie była już podobna do osobnika typowego dla swojej rasy – same dziurki od nosa i oczy nie mogły o tym świadczyć. Wykąpana w ziemnej wodzie, otrząsnęła się z niezadowoleniem. Gdzież podział się ten zapach i ta konsystencja… Nagła utrata łechcących zmysły pieszczot spowodowała silną, negatywną reakcję. Zezłoszczona ruszyła w stronę zagrody, gdzie pasło się stado krów, głośno przy tym szczekając. Łaciate zwierzęta były zdziwione – źródła jazgotu nie widać, ale go słychać. Mimo, że niezbyt bojaźliwe, galopem ruszyły ku uchylonej bramie. Wybrały wolność – psi jazgot, był przy tym usprawiedliwieniem tej trudnej decyzji – braku subordynacji w stosunku do gospodarza i właściciela.
Krasula uspokoiła się i wróciła do nas. Miała przepraszającą minę. Uznaliśmy, że jest nerwowa, bowiem ma wymię pełne mleka i trzeba ją wydoić. Zgodnie z zasadami higieny wymię umyliśmy, po czym Marek zaczął je masować, aby rozluźnić przewody mleczne (on wiedział przecież wszystko…). W miarę postępującej pieszczoty, krowa wydawała się być coraz bardziej zadowolona. Patrzyła na mnie z zainteresowaniem. Jej oczy zrobiły się jakieś mętne. Co pewien czas cicho ryczała. W końcu zaczęła wymachiwać ogonem.
Hanka, pewnie z zazdrości, uderzyła rozanielone zwierzę dość grubym kijem. Krasula, zaryczała i cwałem puściła się przez łąkę, w nieznane. Może to i dobrze, nie mieliśmy bowiem żadnego naczynia na mleko.
Ponoć Raczkowski szukał krów przez kilka godzin. One zaś urządziły sobie wycieczkę krajoznawczą. Dwie odwiedziły warzywną budkę i posiliły się co nieco, trzy znalazły pole koniczyny i tam zdecydowały się zostać, zaś pozostałe pięć urządziło demonstrację w miasteczku. Zablokowały główną ulicę idąc statecznie i głośno rycząc. Nikt nie wiedział o co im chodzi, ale ze względów bezpieczeństwa policjant Kaźmirek zatrzymał ruch rowerowo – konny i starał się zwierzęta ujarzmić. Krowy zatrzymały się dopiero przy knajpie Wisełka. Gwar konsumentów i zapach alkoholu pomieszanego z dymem tanich papierosów zadziałał uspokajająco. Tego zdaje się im było potrzeba. Odstresowały się szybko i skutecznie.
Pozbyłem się lęku przestrzeni, lecz Marek nie wszedł pod most. Bał się. Ponadto dziewczyny udały się do domu suszyć Psotę i nie miał przed kim się popisać. Ja zaś miałem dla niego dobrą, koleżeńską radę – był nią najwyższy świerk w lokalnym parku. Wszedł, ale gdy spojrzał w dół… Tak ścisnął drzewo, że aż puściło żywicę – tak musiało być, bowiem całe ubranie miał zabrudzone. Staż pożarna w akcji. To był widok. Wysoka drabina i strażacy ochotnicy. Dwóch silnych mężczyzn ledwie zdołało uwolnić nieszczęśnika. Niestety kuracja nie okazała się skuteczna. Nie pozbył się lęku przestrzeni.
Pan dyrektor, choć nie powinien tego robić, wybuchnął szczerym, perlistym śmiechem. Zdziwiony Raczkowki wstał i wyszedł bez słowa, pozostawiając w dyrektorskim pokoju świeży zapach obornika, który głęboko wtarł się w chodnik z gospodarskich gumo-filców.
Na apelu miałem kolejna okazję na prezentację swojej skromnej osoby szerokiemu audytorium. Jak zwykle, nikt nie bił brawa, ale i tak poczułem się spełniony. Marek pozostał na swoim miejscu – „biedny chłopiec, po takich trudnych przeżyciach”. Tak, jakbym to ja namówił go, na pozbycie się lęku przestrzeni. Dodam „w sposób praktyczny”. Wówczas, po raz kolejny zresztą, dotarło do mnie, że świat nie jest jednak sprawiedliwy. To, co prawda nie powinno być usprawiedliwieniem do moich kolejnych wyczynów i mówiąc szczerze, nie było. Życiem żądzą bowiem przypadki.