Poniżej załączyłem kilka rozdziałów powieści pod roboczym tytułem „O Baranie, który stał się człowiekiem”, zapraszam do lektury.
LEON DURKA
O Baranie, który stał się człowiekiem
Miałem dziwny sen. Starszy już mężczyzna położył mi rękę na ramieniu i spokojnym głosem powiedział kilka zadań. Obudziłem się, ale nie znalazłem w swoim wnętrzu żadnych uczuć, ani lęku, ani radości, ani uniesienia, ani też refleksji. Po prostu zapamiętałem to, co usłyszałem. Po kilku tygodniach w osobniku, który mi się śnił rozpoznałem Osła, nauczyciela i filozofa, ponadto ekscentrycznego dziwaka. Podjął on próbę wyciągnięcia mnie na suchy brzeg z zamulonego zbiornika zakłamania, w którym podobno tkwiłem po uczy. Rozpoczęła się jazda bez trzymanki. Było naprawdę ostro, czasem nawet niebezpiecznie, zaś Osioł okazał się twardym, wymagającym mistrzem. Każdy z nas chciałby się narodzić na nowo, po to, aby cieszyć się życiem, poczuć smak spełnienia. Jednakże wydostanie się ze skorupy łajna, którym obłożyli nas manipulanci, to nie taka łatwa sprawa. Niektórzy są w stanie uwolnić się od zakłamania (którego nie widzą) dopiero w sytuacjach ekstremalnych – dla mnie był to teren dziewiczej puszczy Amazonii.
We śnie, o którym wspominałem, Osioł powiedział:
„Jeżeli utracisz tożsamość, jesteś zgubiony. Powstanie wówczas w twojej duszy pustka, która zostanie zapełniona ofertą manipulantów. Utracisz swoją osobowość i już nie zaznasz pierwotnego, nieskalanego szczęścia. Staniesz się wytresowanym elementem, marionetką w układance stworzonej w celu wytworzenia armii posłusznych niewolników.
Tożsamość jest tarczą która chroni przed zajęciem duszy wolnego człowieka przez demony władzy, władzy która chce podporządkować przyrodzoną człowiekowi naturalność swoim niecnym celom. Zastąpić uczucia obłędem zaspokajania urojonych potrzeb, wytworzonych w celu podporządkowania sobie jednostki niezależnej.
Masz prawo wyboru, ale odkrycie prawdy to duży koszt, twarda walka, a niekiedy otarcie się o śmierć. Masz wybór, albo smak spełnienia, albo wegetacja.”
Rozdział 1. Okazało się, że jestem Baranem
Przez całe dotychczasowe życie myślałem, że jestem człowiekiem. Ba, byłem tego pewien. Mam postawę wyprostowaną, dwie ręce, każda z pięcioma chwytnymi palcami, a ponadto i co najważniejsze, zdolność perspektywicznego myślenia. Jestem zapisany w urzędzie po numerem PESEL, a także NIP i to jest dodatkowym potwierdzeniem mojej gatunkowej przynależności.
Kiedy usłyszałem, że jestem Baranem, pierwsze, co poczułem, to złość na Osła, który tak właśnie mnie nazwał. Stary, głupi Osioł. Powiedział, że choć nie zdaję sobie z tego sprawy, jestem w 100% Baranem. Zapalczywy, bytujący w gromadzie podobnych sobie Baranów i Owiec, z bardzo małą dozą indywidualizmu i z dużą dozą podporządkowania stadnemu życiu.
Osioł to utytułowany osobnik. Jest profesorem, psychologiem (choć ta ostatnia profesja podobno nie istnieje – tak nazywa się grupa uzurpatorów), coachem, filozofem, pisarzem, a ponadto ojcem i dziadkiem. Zaraz na początku wyjaśnił mi, że dla większości trzody różnych gatunków, Osioł kojarzy się z głupkiem. Tak może być oceniony, bowiem jest uparty i upór swój przedkłada nad polecenia z zewnątrz. Łatwiej powiedzieć, głupi jak osioł, niż znaleźć sposób skutecznej komunikacji. Mówiąc krótko ten, kto Osła nazywa głupkiem, sam powinien sprawdzić u siebie obecność piątej klepki. Tyle tylko, że jeśli jej nie ma, to i jej braku nie zauważy…
Co innego Baran. Tego można nazwać ignorantem i z tej to ignorancji pochodzi właśnie głupota w czystej postaci. Ale nie jest to cecha przyrodzona, tylko nabyta w trakcie bytu w środowisku naszego, jakże potężnego, nowoczesnego kapitalizmu. Zaintrygował mnie.
Chodzę sobie, niby wolny, w stadzie i za nim podążam. Nawet nie muszę patrzeć na drogowskazy – idę tam, gdzie inni. Przyjmuję narzucone mojemu plemieniu zasady i mam święty spokój. Wszystko pod kontrolą.
Baran, to osobnik, który naciera jak taran, ale ma zawinięte rogi i z ziemi już niczego nie poderwie. Ma swoją Owieczkę i w okolicy inne Owieczki (nimi jest bardzo zainteresowany) oraz Barany (którymi zainteresowany jest nieco mniej). Skubie, to co mu łąka przynosi i generalnie jest zadowolony z życia.
Osioł powiedział mi także, że jestem łatwym łupem. Biorę nawet na nadpsutą przynętę i zasadniczo pozostawiony jestem w spokoju, bo nie mam ambicji, wobec czego nikomu nie zagrażam. Zwróciłem mu uwagę, że bywają osobniki mniej rozgarnięte. Jakie? – zapytał. Odpowiedziałem, że na przykład świnie. Zaprzeczył.
Świnie są inteligentniejsze od psów, matki śpiewają swoim młodym piosenki, a wieprzki mają chyba największą świadomość istnienia z wszystkich zwierząt gospodarskich. Nawet od osłów – dodał lekko wzruszając ramionami. Mają tylko jedną zasadnicza wadę – nie potrafią opanować swoich apetytów. Dlatego też, zamiast zajmować się nauką, sztuką, bądź zarządzaniem, są trzodą, która uczestniczy w konsumpcji. Kołem zamachowym produkcji, co pcha gospodarkę do przodu. Są w większości i gwarantują tak zwany rozwój.
Podobno jestem zniewolony – Osioł chyba bzdury opowiada. Mam wolność wyboru i wpływ na całe swoje życie. Mogę kupić, co chcę (o ile wystarczy mi pieniędzy), wybieram bank w którym biorę kredyt, nawet mogę się rozwieść, nie mówiąc już o wczasach, jedzeniu, czy stylu życia. Nawet mam prawo wyboru polityków. Jestem wolny. Nawet reklamy na mnie nie działają dość silnie – nie mam najnowszego modelu telewizora, ani nawet smartfona. Owszem nie mam wpływu na niektóre rzeczy, jak na przykład przepisy ruchu drogowego, ale nikt na to nie ma wpływu. Poza wszystkim, te przepisy, nawet jeśli nie są doskonałe, to są dość proste: zielone to jazda (no jazda!, bardziej zielone nie będzie), czerwone, stop (no to po heblach…).
Osioł śmiał się długo i głośno. Rozbawiłem go, jakbym był kabareciarzem. Może pomyliłem profesję? Tyle tylko, że ja nic śmiesznego w przedstawianiu faktów nie zauważyłem.
Najprostszą nagrodą, bonusem, który sobie bezustannie wypłacam jest zaspokojenie ciekawości. No tak. Czytam (tylko dla chwilowego odprężenia rzecz jasna) ciekawe wiadomości w Internecie. W większości to tak zwane „scoop”, czyli informacje „sensacyjne”. Są ciekawe. Bzdurne i nic nie warte? Ciekawe ciekawe, ciekawe. A ileż tam jest o celebrytach (czyli ściankowcach). Wiecznie młodzi, to i owo im sterczy, prężą się i zwracają na siebie uwagę. Doszedłem do nagłego wniosku: są nieuczciwi. Skoro odkryli wodę wiecznej młodości i permanentnego szczęścia, to mogliby się podzielić. Może nawet nie za darmo, ale sprzedawać, za gotówkę i na raty. Chyba, że udają.
Osioł wyjaśnił, że nakarmiony sensacjami, nie odczuwam prawdziwego głodu. Tak też ma bydło i ród kozi. Świnie jedzą dobrze, choć niezdrowo. Wyjątkiem jest koń – ten do co jedzenia jest wybredny- musi być świeże i czyste. Ale on ma klapki na oczach. Jego pragnieniem jest dojście do celu wyznaczonego przez woźnicę. Nie myśli zbyt dużo o konsumpcji.
Kłapouchy stwierdził, że może mnie przyjąć na szkolenie, oczywiście odpłatnie i warunkowo – jeśli nie będę robił postępów, zostanę ze szkoły wyrzucony, bez zwrotu kosztów. Na kursie będzie jeszcze kozioł…
Staremu Osłowi chyba się w głowie pomieszało. Ja, wykształcony, doświadczony i powszechnie szanowany biznesmen mam się uczyć u Osła? Nie potrzebna mi jest żadna edukacja. W sumie, to ja, będąc w awangardzie nowoczesności, mógłbym być mentorem staruszka.
Na dodatek miałbym siedzieć w jednej oślej ławce z kozłem? Pomijając upór i zacietrzewienie tego osobnika, ma on jeszcze jedną zasadnicza wadę – aby pobudzić kozy do właściwych interakcji seksualnych (czyli do rui) sika sobie na sierść (w tym na brodę). Rozkład owej uryny przez bakterie prowadzi do powstania strasznego smrodu. I to właśnie podoba się jego partnerkom. U wełnistych wszystko odbywa się bez takich ekscesów.
– Ciebie ów zapach odstrasza, ale kozy podnieca i zniewala – skonkludował Osioł. – Jeśli podniecałby owce, sam byś śmierdział, niby kozioł.
Skierowałem się do drzwi, nie mając zamiaru wracać do Akademii Osła-impertynenta.
Rozdział 2. Opuszcza mnie żona
Moja wspaniała, jedyna jak do tej pory żona, przygotowała mi niespodziankę jakiej się nie spodziewałem. Nagle, bez żadnych wstępnych ustaleń, czy choćby rozmowy na ten temat, oświadczyła, że czasowo mnie opuszcza. Jako wolontariuszka zgłosiła się do polowego szpitala, gdzieś w dżungli Amazonii. Właśnie ukończyła specjalny kurs pielęgniarski i teraz w końcu spełni swoje powołanie – będzie służyć innym.
Z pewnością dam sobie radę, co do tego, nie miała najmniejszych nawet wątpliwości. Nasza córka jest już samodzielna, zaś syn na zmianę studiuje, bądź tkwi godzinami przed ekranem komputera – i jak twierdzi, także studiuje. Gotować się nauczę, ale to będzie potrzebne tylko na weekendy – w pozostałe dni od dawna wszyscy jadają na mieście. Cała reszta, jak pranie, sprzątanie i zakupy są na głowie gosposi Niny, obrotnej, trzydziestoletniej obywatelki Ukrainy, zatrudnionej u nas od ponad trzech lat. Ewentualnie można ją dodatkowo poprosić o przygotowanie posiłków, choć nasza tradycja mówi, że gotowanie to obowiązek rodzinny (w sumie raczej weekendowy).
Wjeżdża za dwa tygodnie, na jakieś sześć, może osiem miesięcy. Klamka zapadła i za nic się ze zobowiązania nie wycofa – tam tubylcy potrzebują pomocy medycznej i jest to nakaz sumienia.
Muszę chyba rzeczywiście być Baranem, bowiem do tej pory niczego nie zauważyłem. Spędzając większość życia w pracy, czyli robiąc karierę i zarabiając pieniądze (na rodzinę), nawet nie miałem szansy, żeby zobaczyć, że coś może być nie tak. Małżonka postanowiła spełnić swoje marzenia, które stały się także jej powinnością. Ja nie spełniłem swoich pragnień: pilotowanie szybowców, wyprawa na Syberię, spływ rzeką Zambezi, czy przejazd rowerem po zamarzniętym jeziorze Bajkał. I pewnie ich nie spełnię. Ciągle zajęty wykonywaniem narzuconych obowiązków w firmie. Podobno to wyścig szczurów, ale to nie jest trafna nazwa. To raczej zaangażowanie się w pracę, z obawy o jej utratę. Potrafiłem poświęcić się i zrezygnowałem z pragnień, zaś ona nagle ocknęła się i bez najmniejszych nawet wyrzutów sumienia postanowiła – jak powiedziała „doznać smaku spełnienia”. Mnie pozostawiając smak przypalonych kotletów i ewentualnie goryczkę piwa.
Najpierw chciałem coś powiedzieć, poprosić o wyjaśnienia, później nie mogłem z siebie wydobyć głosu, a następnie wyszedłem z domu. Przeżyłem szok na granicy traumy. Paraliż podstawowych zmysłów. Myśl, że żona mnie opuszcza była jak grom z jasnego nieba. Na dodatek utwierdziłem się w przekonaniu, że jej nie powstrzymam – nie mam bowiem żadnych argumentów. Poczułem się słaby. Potrzebowałem natychmiastowej pomocy. Natychmiastowej i skutecznej. Czegoś, co uratuje bezsilnego człowieka przed… sam nie wiem, przed czym, ale uratuje… skutecznie.
Po pewnym czasie pojawiła się złość, rozsierdzenie i inne negatywne emocje. Podświadomie chciałem mojej żonie zrobić na złość. Dopiec jej. Aby poczuła się gorzej niż ja. Ukarać głupią babę za jej bezczelność. Oddać to, czym mnie obdarowała z nawiązką. Nic jednakże nie przychodziło mi do głowy. Jedyne, co mogłem zrobić to utracić honor i ośmieszyć się.
Po dwóch godzinach spaceru wróciłem do domu. Zaproponowałem żonie, że pomogę zrobić jej niezbędne zakupy i spakować się. Nie wiem, co mi się stało, że właśnie takie słowa z siebie wydobyłem. To pewnie wpływ stresu. Rzuciła mi się na szyję i długo dziękowała mi, czyli kochanemu mężowi… Poczułem się jeszcze bardziej słaby, przegrany.
Podświadomość podpowiadała mi, że ona wyjedzie, ja zaś przejmę jej obowiązki. Do swoich dołożę dodatkowe. To niesprawiedliwe – ona będzie się realizować, a ja nabędę dodatkowy garb. Niestety, nic nie mogłem zrobić. Mdłe uczucie bezsilności całkowicie wypłoniło moje wnętrze. Po raz pierwszy od czasów dzieciństwa zachciało mi się płakać.
Nasza córka tylko wzruszyła ramionami. Zdziwiła się, że po tylu latach małżeństwa nie zauważyłem jeszcze, że matka jest dziwakiem. Nie powinno być dla mnie zaskoczeniem, że wpadła na niedorzeczny pomysł wyjazdu w nieznane. Dodała, że na moim miejscu, już dawno by się z nią rozwiodła. Podobno pod pozorem własnej kruchości, całe życie mnie wykorzystywała, sama dając tylko absolutne minimum. Nawet nie zdołała porządnie wychować naszego syna, a jej brata. Powinna go dobrze rozumieć, odziedziczył wszystkie jej najgorsze cechy.
Syn nie skomentował decyzji swojej rodzicielki. Zapytał tylko, kto będzie gotował w weekendy. Zaproponował, że możemy na tradycyjne domowe obiady zmawiać dania z restauracji, co uwolni mój czas i zagwarantuje jego jelitom przetrwanie. Jeszcze nie wyszedłem na korytarz, a on już był wpatrzony w ekran komputera, dodatkowo izolując się od świata dźwiękoszczelnymi słuchawkami. Przybywając w wirtualnej rzeczywistości, pewnie nawet nie zauważy nieobecności matki.
Dzieci, niestety nie były dla mnie oparciem. Zostałem ze swoim problem sam jak palec. Czułem się jak sierota.
Na lotnisku, w grupie roześmianych ludzi, moja żona niczym się nie wyróżniała. Podobnie jak pozostali członkowie ekipy, żartowała beztrosko, nie zwracając na mnie zbyt dużej uwagi. Wyglądała na szczęśliwą. Mnie ów sielankowy nastrój niestety się nie udzielił. Musiałem nad sobą zapanować, aby nikt nie zauważył, że jestem w stresie. Najtrudniej było z trzęsącymi się rękoma, ale ostatecznie udało mi się je opanować. Krótkie pożegnanie i pozostałem zdany tylko na własne siły.
Nie miałem ochoty wracać do domu, ale nie miałem też innego wyjścia. Musiałem rozliczyć się z Niną i zaplanować sobotnio – niedzielne menu. Postanowiłem nie zamawiać dań w restauracji. Dam sobie radę. Może ucieczka w aktywności pomoże mi dojść do psychicznej równowagi?
W niedzielne popołudnie przyjąłem gratulacje od córki. Syn powiedział, że jest pozytywnie zaskoczony i poklepał mnie przyjacielsko po plecach. Obydwoje byli pod mocnym wrażeniem. Mnie to jednak nie pomogło. Nie wspomniałem też, że w przygotowaniu spaghetti korzystałem z internetowych rad.
Całą niedzielę przesiedziałem bezczynnie w fotelu. Dziesiątki różnych myśli, niczym błyskawice pojawiały się i znikały w roztrzęsionym umyśle. Obrazy, które pojawiały się przed moimi oczami, nie napawały optymizmem. W poniedziałek rano postanowiłem zadzwonić do Osła i poprosić go o spotkanie.
Rozdział 3. Winda oraz bęben dziadka
Do biura przybyłem o pół godziny za wcześnie. Jak zwykle zresztą. Nie znoszę, kiedy mnie ktoś oszukuje, bylejakości i spóźniania się. To ostatnie z pewnością mam po dziadku, tacie mojej mamy.
Dziadek miał na imię Franek, był raczej mizernej postury, niezbyt wysoki, szczupły, nie rzucający się w oczy. Pozory mylą. Franek, to kowal pracujący w fabryce produkującej kotły do parowych lokomotyw. Dysponował ogromną siłą. Był przy tym nad wyraz spokojny. Jako strażak – ochotnik grał w strażackiej orkiestrze na ogromnym bębnie. Kiedy ubrani w czarne mundury mężczyźni maszerowali grając, dziadek szedł na końcu. Niepozorny człowieczek z ogromnym bębnem z przodu. Robił bum, bum, co zawsze rozbudzało emocje u babci Ani.
Kiedyś, podczas konfliktu, który wywiązał się między wozakami, stał się ich rozjemcą. Filigranowy Franek pomiędzy dwoma podpitymi i rozjuszonymi, ważącymi po 130 kilogramów olbrzymami. Nie posłuchali dobrych rad i wówczas (jak głosi legenda) dziadek się zdenerwował. Kierowcy furmanek ostatecznie pogodzili się, nie żywiąc urazy do Franciszka.
Co do punktualności, był wzorem. Jadąc do pobliskiego miasta do lekarza, wstawał przed 5,00 rano, o 5,30 był na przystanku, czekając na pierwszy autobus, który odjeżdżał o 6,00. O 6,30 był w przychodni, gdzie około 7,00 pomagał stróżowi (czytaj: dawny ochroniarz) otworzyć drzwi wejściowe. Później rejestracja i wizyta o 8.00.
Charakterologicznie jestem bardzo podobny do mojego dziadka Franka. Jeżeli bym się nieco zminiaturyzował i odjął 10 kg otyłości brzusznej, związanej z piwem i nocnym podjadaniem, bylibyśmy niczym bliźniacy. W okolicy nie ma co prawda żadnego już woźnicy, co byłoby niezmiernie cenne dla sprawdzenia moich umiejętności rozjemczych.
Patrząc na sytuację z innej strony, kilku zacietrzewionych grubasów można znaleźć w każdej korporacji. Tych, którzy są szczupli, także. Równie zacietrzewionych, aroganckich i zadufanych w sobie. Świat korpo rządzi się jednakże innymi prawami niż świat mojego dziadka. Transparentne uwalnianie, naturalnych poniekąd emocji nie może mieć tu miejsca. Panuje kultura „sekretnych knowań”. Walka z tymi, którzy mają inne zdanie (albo i takie samo, ale są przeszkodą w wyścigu szczurów), także ma inne zasady. Stosujemy podkopy, „spółdzielnie” znajomych (co ma ułatwić usuniecie przeszkody), a jak ktoś traci równowagę, dobrze jest pomóc grawitacji w zepchnięciu delikwenta ze stołka. Nie dałbym sobie rady w roli rozjemcy. Ponadto, musiałbym bardzo uważać, bo spokoju mam w sobie o znacznie mniej od mojego protoplasty. Wynika to z mody wszechobecnego pośpiechu w krótkich odcinkach wyścigu. Z miejsca „a” , gdzie jesteśmy aktualnie okopani, do miejsca „b”, czyli kolejnego leja po korpo bombie (tj. krótkotrwałej, jeszcze nie zajętej przez sprytnego gryzonia niszy), gdzie natychmiast się okopiemy.
Kiedy wchodzę do windy standardowo mówię „dzień dobry”, wysiadając, „do widzenia”. Z moich szacunków wynika, że mniej niż 20% podróżujących dół – góra – dół cokolwiek odpowiada.
W ów feralny poniedziałek, 3 dni po opuszczeniu przez moją żonę rodzinnego miru, jak co ranka w dzień powszedni wsiadłem do windy. Wraz ze mną wsiadł młodzieniec i dwie panienki. Nie odpowiedzieli na moje powitanie – widocznie zbyt smutno zabrzmiało. Panienki długonogie, upudrowane, w spódnicach i bluzkach o sporych dekoltach. Młodzieniec z fryzurą na żel, spodnie rurki, które równomiernie zgniatały mu to coś, co świadczy o płci. Pewnie chciałby być samcem rodzaju Homo sapiens, ale mu to zdaje się nie wyszło. Marynarka jakby za krótka… Znajomi z firmy. W pewnym momencie chłopak zaczął opowiadać jakaś mdłą historię o sobotniej imprezie, zamiast przecinków używając słów wulgarnych. Klął jak szewc, a one hi, hi, hi, hi. Gdyby nie to, że moje biuro jest na 7 piętrze, może bym nie zareagował. Jednakże długotrwałe drażnienie w połączeniu ze stresem niedawnego rozstania zrobiło swoje. Powiedziałem mu, żeby przestał. Grzecznie. Odpowiedział używając wulgaryzmów. Zatrzymałem windę na piątym piętrze, chwyciłem gnoja z ucho i wypchnąłem go na zewnątrz. Złapałem chłystka za kołnierzyk koszuli i nie zważając na jego wybałuszone oczy i czerwoną twarz, grzecznie wytłumaczyłem mu, że istnieje cios takiego jak przecinek. Dopiero wówczas puściłem. Na koniec dostał dobra radę – jeśli mnie w przyszłości spotka, to będzie dla niego lepiej, jeśli pójdzie schodami. Na ulicy zaś ma zmienić chodnik na przeciwległy.
Skierowałem łapczywie chwytającego powietrze chłopaka w kierunku klatki schodowej i wróciłem do windy. Nie kopnąłem go w tyłek tylko dlatego, bowiem obawiałem się, że napięta tkanina spodni pęknie i światu ukażą się jego wątłe, blade pośladki. Oto praktyczny dowód, że na rozjemcę się nie nadaję.
Dziadek pewnie nie byłby ze mnie dumny – reakcja była spontaniczna, nieprzemyślana i w sumie głupia. Jedyne, co uzyskałem to obawa, że chłopak wezwie policję. Nie wezwał jednak. Może co nieco zrozumiał?
Panienki zatrzymały windę i czekały na mnie. Uśmiechały się zalotnie. Ich maślany wzrok był pełen podziwu. Jedna nawet głęboko westchnęła. Nie byłem zainteresowany. Zapewne nie potrafią gotować…
Wchodząc do biura, jak co rano natknąłem się na naszą sekretarkę, panią Jadzię. Na jej standardowe „jak się pan miewa”, odpowiedziałem, niekonwencjonalnie, że jak zaglądam w jej dekolt, to od razu mi lepiej; mimo poniedziałku i nawału pracy. Aby nie być gołosłownym zajrzałem w jej dekolt i przez dłuższą chwilę nie odrywałem wzroku od ładnie opalonej skóry. Wzięła głęboki wdech i uśmiechnęła się słodko. W sumie, żadne z nas nie spodziewało się, że zachowam się w ten sposób. Po chwili zrobiłem się nieco zażenowany, ale Jadzia jakby tego nie zauważyła i zaproponowała, że zrobi mi kawę. Odmówiłem. Kawę pijam kiedy mam ochotę i niekoniecznie rano. Staram się robić ją samodzielnie.
Zamknąłem się w swoim pokoju i zadzwoniłem do Osła. Początkowo próbował mnie zmyć, wyznaczając termin za 2 tygodnie. W sumie nie dopuściłem go do głosu, po czym wymusiłem spotkanie w środę o 17,00. Po kilku minutach pojawiła się pani Jadzia z tacą na której niosła aromatyczną kawę i czekoladki. Jakby nie zrozumiała, że napój ten piję, kiedy mam na niego ochotę i niekoniecznie rano…
Powoli zaczęło do mnie docierać, że jestem Baranem. Po powrocie do domu musiałem jakoś odreagować. Stres związany z nieobecnością żony pogłębił się. Na strychu odszukałem strażacki mundur dziadka oraz bęben na którym grał. Potężny bęben marszowy. Piękny instrument. Spodnie ledwie na siebie wcisnąłem. Nie zdołałem ich zapiać. Były też sporo za krótkie. Marynarkę również zostawiłem odpiętą. Na klapce lewej kieszeni przypięte były cztery ordery. Poczułem się jak bohater ochotniczej straży pożarnej, uczestniczący w pochodzie do lasu, gdzie ma odbyć się majówka, czyli zabawa dla robotników fabryki.
Wyszedłem na ulicę. Mundur był nieco zakurzony. Ordery pobrzękiwały jakby wesoło. Ze smartfona popłynął Marsz Turecki Mozarta. Starałem się maszerować równo, trzymając przed sobą instrument o średnicy metra. Uderzałem w bęben w momencie, gdy nasilały się dźwięki fortepianu. Rytmicznie, co cztery korki. Bum, bum bum. Zaciekawieni sąsiedzi wyszli do ogródków. Ładna majowa pogoda sprzyja wypoczynkowi na trawie, ale sprzyjała także jednoosobowej orkiestrze strażackiej. Niektórzy robili mi zdjęcia, kręcili filmy, inni po prostu bili brawo. Co jakiś czas salutowałem, przykładając palce do ebonitowego daszka czapki, stanowiącej nieodłączny element galowego stroju. Zdjęcia, filmy i brawa. Ogromny bęben oparty na mniejszym bębnie (piwnego pochodzenia) grzmiał głuchym basem. Szybko wpadłem w rytm i wesoło przemierzałem kolejne ulice naszego wspaniałego osiedla.
Zmęczyłem się po 40 minutach. Kiedy wyczerpany wszedłem do domu, moje dzieci czekały na mnie w przedpokoju. Zrobiłem jeszcze kilka razy bum, bum i zdjąłem instrument. Córka ucałowała mnie serdecznie, zaś syn stwierdził, że jestem „gość” i uściskał mnie „na niedźwiedzia”. Sądziłem, że zostanę nazwany głupcem, a oni byli ze mnie dumni… Dziwny jest ten świat.
Rozdział 4. Od dziadkowego bębna do oślich zasad
Poniedziałkowe spotkanie dotyczące raportu za poprzedni tydzień zostało przeniesione na wtorek. Do zmiany terminu już się przyzwyczailiśmy. Poniedziałek, nie zawsze bowiem jest najlepszym dniem do dokonywania podsumowań i wyznaczania zadań. Bo to poniedziałek. Nikomu nie przyszło do głowy, aby na stałe spotkania przenieść na wtorek. Pierwszy dzień po weekendzie stał się pewnego rodzaju tradycją i tak miało już zostać. Logika nie ma tu nic do rzeczy.
Szefuńcio zaczął nietypowo. Na początku pokazał film. Facet, ubrany w mundur idzie ulicą i rytmicznie uderza w zawieszony na ramionach bęben. Powinienem się zawstydzić? Gorączkowo szukać usprawiedliwienia? Wymyślić jakieś kłamstwo? Na przykład, założyłem się z synem… Coś, co pozwoli na uratowanie honoru. Na filmie nie było dokładnie widocznej twarzy… może nie zostanę rozpoznany? A jeśli nawet dowiedzą się, że to ja… Mogę przytaszczyć ów bęben do firmy i trochę pograć. Bum, bum, bum. Mogę tez pożyczyć na chwilę munduru i instrumentu chętnym, muzykom – amatorom. Odpowiedź miałam gotową.
Nie czułem nic. Ani wstydu, ani obawy przed osądem zebranych współpracowników, ani też obawy przed ewentualnymi konsekwencjami służbowymi. Było mi wszystko jedno co sobie pomyślą i jaką reprymendę, bądź karę mogę otrzymać od szefuńcia.
Szefuńcio zaś, zaraz po zakończeniu projekcji zagrzmiał. Podniesionym, nie znoszącym sprzeciwu głosem wyraził to, co przyszło mu go głowy, czyli swoje myśli. „Oto człowiek odważny, asertywny, mający silną osobowość, decyduje się na odbębnienie muzyki. Ubrany na galowo, w stylu retro nie krępuje się i przedstawia swoją osobowość taką, jaka ona rzeczywiście jest. Niczego nie ukrywa. Może wybębnił stres, a może smutek, a może radość i euforię odniesionego sukcesu? Tego nie wiemy. Wiemy za to, że bębnił mocno, głośno i rytmicznie. To bohater. Jeżeli bym go spotkał, uścisnę mu rękę i złożę gratulacje. Bierzmy z niego przykład”.
Popatrzyłem po siedzących wokół owalnego, dużego stołu pracownikach naszej firmy. Księgowy, pucołowaty grubas powinien grać na trąbie, jego chudziutka zastępczyni na flecie. Gdyby wzięła na przykład talerze, to już po pierwszym uderzeniu, od stóp, aż po jajowatą głowę, cała by drgała, niby trącona w gitarze struna. Flet jest dla niej odpowiedni. Szefuńcio powinien uderzać w cymbały (takie tam skojarzenie), ale pewnie by nie dał rady. Mógłby spróbować dmuchać w puzon – ten by do niego pasował. Panie z działu zamówień to skrzypce i altówki, obsługa serwisowa akordeon i harmonia a dział przetargów mandoliny oraz bałałajki. Zostaje jeszcze pani Jadzia. Sekretarce przeznaczyłem harfę. Wszak pod warunkiem, że ścisnęłaby swoje wydatne piersi gorsetem, aby nie ryzykować ich spotkania, na przykład z wiolinowym kluczem. Ja pozostaję z bębnem i orkiestrę mamy gotową.
Zaraz po spotkaniu pani Jadzia, uśmiechając się zalotnie, zaprosiła mnie do gabinetu prezesa. Przekaz był krótki. Sprawa pozostanie miedzy nami. Na sobotę mam pożyczyć mundur i bęben. Szefuńcio także chce zagrzmieć. Pomyślał, że wystąpi w okularach i doklei sobie wąsy i brodę. To na wypadek, gdyby mieszkający w jego dzielnicy wiceminister był akurat w ogródku. Musi, niestety być incognito.
On jeden mnie rozpoznał… zatem powinien uścisnąć mi dłoń…
Na spotkanie z Osłem, jak zwykle przybyłem z wyprzedzeniem. Po kilkunastu minutach czekania, zostałem zaproszony do obszernego gabinetu profesora. Duże, dębowe biuro, na ścianach kilka dyplomów i zdjęć nieprzedstawiających stare czasy. Wszyscy młodzi i uśmiechnięci – ludzie sukcesu.
Osioł postawił mi warunki, na których może mnie przyjąć do szkoły. Myślałem, że skoro płacę, to ja stawiam warunki, ale byłem w błędzie.
Warunek pierwszy – musisz wyrzucić ze swojego umysłu wszystkie śmieci. Widzę twoje wnętrze – jesteś jak olbrzymi śmietnik. Buble, chłam, dziadostwo, pozory, nieprawda, przepych, małostkowość, egoizm, spleśniałe idee i inne świństwa zalegają ogromne obszary. Bezkrytycznie wchłaniasz coraz to nowe, oferowane przez nowoczesny kapitalizm badziewie. Nawet nie oszukujesz sam siebie – nie musisz, bowiem nie zdajesz sobie sprawy, w jakim zakłamaniu żyjesz.
Warunek drugi – zanim nie poznasz istoty rzeczy, nie wyciągaj wniosków na podstawie pozorów. Na początku edukacji masz dużo milczeć, słuchać i chłonąć. Bez ocen. Bez komentarzy. Bez własnych pomysłów.
Warunek trzeci – zaangażowanie. Jeżeli będziesz odrabiał lekcje źle, niesolidnie, wylatujesz ze szkoły bez zwrotu kosztów. Płacisz z góry za cały rok.
Warunek czwarty – wytrwałość. Nieobecności, brak uwagi na zajęciach, ale także brak postępów – w takim wypadku, także wylatujesz bez zwrotu kosztów.
Warunek piąty – w szkole obowiązuje uległość i szacunek w stosunku do przełożonego. Musisz bezkrytycznie wykonywać wszystkie polecenia.
Masz tylko jedno prawo – w każdej chwili możesz zrezygnować – wówczas oprócz kosztów tracisz także depozyt złożony na wypadek ewentualnych szkód. Jest on równy rocznemu fee i nie podlega rewaloryzacji.
Poczałkowo miałem zamiar wstać i bez słowa opuścić ponury pokój. Tylko, co wówczas zrobię? Ponownie założę bęben dziadka? Ile razy można grać to samo: bum, bum, bum?
Miejsce śmieci jest na śmietniku. To nie jednostkowy akt, ale proces. Bez oczyszczenia umysłu, cała edukacja rozpełznie się po bublach, chłamie i badziewiu. Nie zostanie zrozumiana.
Tak, wiem jak wygląda Rozkład Normalny, czyli krzywa Gaussa. Blisko 70% to szara masa, kolejne 30% to masa lekko mniej szara. Pozostaje 10% tych, którzy myślą; 5% pozytywnie i 5% negatywnie. Aby odnaleźć własną osobowość muszę znaleźć się w 5% myślących pozytywnie. Dodał, że teraz już rozumiem, czemu nazywa mnie Baranem… elementem szarej masy z prawej strony, całkiem niedaleko od średniej. Niczym się bowiem nie wyróżniam. Kozły są po lewej. Nie nasunęła mi się żadna odpowiedź. W milczeniu pokiwałem głową.
Osioł to jednak kawał skurczybyka. Wykorzystuje moją trudną sytuację. Albo mu to powiem i dołożę jeszcze trochę impertynencji, albo… nie… Dał mi czas na zastanowienie się. Całą dobę. Wspomniał, że lepsze byłoby 5 minut, ale ja jestem tak zepsuty, że muszę mieć więcej czasu… Osioł to czystej klasy arogant.
Rozdział 5. Wdzięki pani Jadzi
Pani Jadzia wyglądała bardzo ładnie. Po chwili przyznałem (wypowiadając krótkie zdania sam do siebie), że pociągająco. Szczupła, długonoga, zgrabna, harmonijnie zbudowana, z wydatnym biustem. Ciemnorude włosy zaczesane w kok, podkreślały delikatne rysy kobiecej twarzy. Zielone, duże oczy, prosty nos i dość wyraźne, pomalowane na czerwono usta. Makijaż delikatny, ledwie widoczny, a przy tym właściwie eksponujące jej urodę. Dobrze dobrany. Na dodatek ten zniewalający uśmiech…
Obydwoje musieliśmy dłużej zostać w biurze. Zaproponowałem, że odwiozę ją do domu. Mieszka w sąsiedniej dzielnicy, to… w sumie… będzie prawie, że po drodze – wydusiłem z siebie, jakby powiedzenie kilku tych słów wymagało ogromnego wysiłku. A może i wymagało?
Dopiero w samochodzie poczułem słodkawy zapach perfum. Dodatkowy czynnik wpływający na moje, postępujące podniecenie. I jeszcze jej ciepły, aksamitny głos. Poczułem, że składam się z ciała. Wciąż drzemie we mnie męski pierwiastek. Byłbym kłamcą, gdybym stwierdził, że nie było mi przyjemnie. Po drodze, mógłby być korek, taki na godzinę, bądź dłużej. W samochodzie unieruchomionym przez problemy komunikacyjne, potrafiłem wytrwać kwadrans, po czym zaczynałem się denerwować, złorzeczyć, a nawet przeklinać. Teraz jednakże sytuacja była wyjątkowa. Nie wyobrażałem sobie, że mógłbym posunąć się dalej, więc jedyną nadzieją pozostawał korek. Ale jego, jak na złość nie było.
Stanąłem na parkingu, obok budynku w którym mieszkała nasza sekretarka i nie mogłem wydobyć z siebie słowa. Mało tego, nie byłem w stanie wykonać jakiegokolwiek ruchu. Siedziałem za kierownicą niby posąg, wpatrzony w dal, z twarzą pokerzysty.
Pani Jadzia, zaproponowała, abyśmy poszli do jej mieszkania. Wpadłem w panikę. Co zrobię, gdy będziemy u niej? Nie zrobię nic – pomyślałem, że jestem nieudacznikiem. Będę starał się ją uwieść, weźmie mnie za impertynenta, cwaniaka, który wykorzystuje swoją pozycję w firmie. Czy zdołam zrobić coś, co można umieścić pomiędzy brakiem aktywności i nadgorliwością? Czy coś takiego w ogóle (w tym konkretnym przypadku) może zaistnieć?
Załóżmy, że postąpię tak, jak chce moja natura. Nieco się obawiałem, że nie będę wiedział jak się do niej zbliżyć. Co najpierw? Należy się przytulić, musnąć ustami jej policzek, wziąć kobiecą dłoń w rękę i lekko ja uścisnąć? Nie miałem żadnego doświadczenia. Jedyne, co mgliście pamiętałem, to mój pierwszy raz z przyszłą wówczas żoną. Ale to było na studenckim obozie, w namiocie, w gęstwinie lasu. Byliśmy zmęczeni i automatycznie przytuliliśmy się do siebie. Grzane wino pulsowało w żyłach i cała reszta zdarzyła się niejako automatycznie. Młodzi ludzie, nie zastanawiający się nad wstydem i oceną swojej osoby przez innych. To były piękne czasy.
Teraz ocena innych, stała się dla mnie niezmiernie ważna. Bałem się sytuacji, w której się ośmieszę. Co wtedy „oni” sobie o mnie pomyślą? Gdybym zdawał sobie sprawę z faktu, że ci inni, nie zajmują się zbytnio swoimi znajomymi… Inni ludzie ich po prostu nie obchodzą. Coś się zdarzyło, wystąpiła sytuacja niezręczna i tyle. Było minęło. Każdemu przytrafiają się wpadki. Nikt nie traci czasu i energii na zbędne oceny, chyba, że mogą się one przydać, aby danego delikwenta pogrążyć. To jednakże zupełnie inna bajka. Kobiety, która siedzi na siedzeniu obok, jej to nie dotyczyło. To nasze prywatne relacje damsko – męskie, tyle, że póki co, hipotetyczne.
Nagle dotarło do mnie, że pani Jadzia nie jest zwykłą sekretarką. Osobą robiącą kawę i zamawiającą bilety lotnicze, czy robiąca rezerwację w restauracji. Jest asystentką działu. To kobieta z wyższym wykształceniem w zakresie logistyki. Nikt nie wie, dlaczego tak kreatywna i inteligenta osoba pozostaje na niskim stanowisku w firmie. Nikt nie wie, bo nikt jej o to nie zapytał. To może być dobry temat na początek naszej rozmowy. Bardzo dobry.
Małe, schludne, ze smakiem urządzone mieszkanie pasowało do jego właścicielki. Brak zbytniego przepychu. Przemyślana prostota dawała wrażenie przytulności.
Zapytałem, czy mieszka sama. W uśmiechem odpowiedziała, że nie ma męża, partnera, nie ma też psa, kota, czy kanarka. Nie ma nawet kwiatka w doniczce. Wszystko to bowiem są obowiązki.
Taka atrakcyjna, a przy tym inteligentna kobieta, nie ma swojego mężczyzny. Mężczyźni są bowiem jak małe dzieci, tyle, że wyrośnięte. Potrzebują ciągłej atencji. Bezustannej opieki. Ciągłego wsparcia. Są słabi. Bez pomocy łatwo wpadają w sidła przyzwyczajeń, nabierają nawyków, które przeradzają się w nałogi. Pani Jadzia nie zamierza być niczyją niańką.
Przełamałem swoją wrodzoną nieśmiałość i prosto z mostu zapytałem, czemu mnie zaprosiła do swojego mieszkania. Zrobiła to rozmyślnie. Przypadek jest wykluczony.
Nie wiedziałem, że prawie wszyscy mężczyźni w naszym dziale próbowali ją uwieść. Mówiąc kolokwialnie zaciągnąć do łóżka. Tylko i wyłącznie ze względu na chucie. Jej intuicja jest doskonała i nieomylna. W żadnym z przypadków nie chodziło o romans. W każdym zaś o seks. Ja jestem wyjątkiem. Nie próbowałem i tym ją zaintrygowałem. Zaczęła mnie delikatnie szpiegować. Najpierw zdobyła informacje o mojej rodzinie, później o moich przyzwyczajeniach, zainteresowaniach, hobby. Jej początkowa teoria, że z jakiś powodów jestem impotentem upadła. Dlaczego zatem, nie zwracałem uwagi, na jej transparentną w końcu seksualność? Wchodzi do mojego gabinetu z aromatyczną kawą, a ja jakbym nie zauważał jej wdzięków. Co jest tego powodem? Nie jestem seksualnie oziębły, nie wyglądam też na zorientowanego na mężczyzn, czyli mówić kolokwialnie na geja.
Zamurowało mnie. Nie spodziewałem się, że zaspokojenie mojej ciekawości – zadanie, w sumie prostego pytania, może doprowadzić do postępującego odrętwienia całego ciała. To, co usłyszałem było powodem mojej, chwilowej niemocy. Ona postrzega mnie jako fajtłapę. Pewnie taki jestem, gamoń, ciapa i fajtłapa. Gdybym był Indianinem, nazwano by mnie „Wstydliwy kojot ujadający w milczeniu”. Czyli ktoś, kto potrafi cicho skomleć, jeśli nikt nie słyszy. W sumie niegroźny padlinożerca…
Ostatnią rzeczą, którą mógłbym się spodziewać, była zaplanowana przez panią Jadzię akcja. Akcja wyrafinowana, a przy tym dopracowana w szczegółach. Oto siedzę naprzeciwko trzydziestokilkuletniej, harmonijnie zbudowanej, ładnej, kipiącej seksem kobiety, ona bowiem nie rozumie, dlaczego do tej pory, nie próbowałem zaciągnąć jej do łóżka. Nie wie dlaczego i ja także nie wiem dlaczego.
Czyżbym rzeczywiście był Baranem? Nawet do skomlącego w milczeniu, wstydliwego kojota mi daleko. Może pod prysznicem powinienem używać tylko i wyłącznie płynu do higieny intymnej jako cipa. Potrafiłem wyciągnąć z windy młodego i silnego chłopaka, który używał wulgaryzmów, a nie wiem jak mam się zachować wobec kobiety.
Spojrzała mi prosto w oczy i powiedziała, że je imponuję. Jestem twardy jak skała, nie interesuje mnie niecne wykorzystanie niewinnej i w sumie bezbronnej sekretarki. Mam swoje zasady.
Odwróciłem wzrok. No tak. Jakoś nie zauważyłem, choćby potencjalnej możliwości wykorzystania niewinnej, bezbronnej kobiety dla zaspokojenia własnego popędu seksualnego. Do tej pory nie przeszło mi to przez myśl. A teraz?
Pani Jadzia odkryła przede mną swój sekret. Wyjaśniła, że tak naprawdę to zaprosiła mnie do siebie, aby mógł podziwiać jej wspaniałe piersi, po czym zdjęła bluzkę. Była bez stanika.
Patrząc na stosunkowo duże, ładne piersi z lekko sterczącymi brodawkami, poczułem się jak zgłodniały osesek. Były tak bardzo kobiece. Mogły być dawcą rozkoszy i bezpieczeństwa zarazem. Zrozumiałem, co w takiej stacji może czuć nie potrafiący jeszcze mówić malec.
Tym razem, to ja spojrzałem pani Jadzi prosto w oczy. Uśmiechała się lekko…
Rozdział 6. Pierwsza lekcja i nieco ekshibicjonizmu
Pierwsza lekcja u Osła okazała się bezpłatna. To tak zwane badanie wstępne delikwenta, kandydata na nauki mające kosztować dużo pieniędzy. Obydwie strony muszą chcieć ze sobą współpracować. Zarówno ja, jak i Osioł możemy powiedzieć „nie” i wówczas nasze drogi się rozejdą. Na zawsze.
W znajdującym się na pierwszym piętrze gabinecie, oprócz drzwi wejściowych, można było odnaleźć jeszcze dwie pary innych drzwi, zamaskowanych zasłonami. Jedne z nich prowadziły do sauny, gdzie zaplanowana została lekcja wstępna.
Przez pierwszy kwadrans siedzieliśmy w milczeniu, owinięci tylko w ręczniki. W miarę upływu czasu, a może ze względu na wzrost temperatury, poczułem się nieco zniecierpliwiony. Powiedziałem, że sauna jest dobra dla zdrowia. Przerwałem milczenie. Po to tylko, aby je przerwać. To pierwsza zasada – ten, który chce się więcej dowiedzieć powinien milczeć. Prędzej, czy później, rozmówca się odezwie. Później nie przeszkadzaj mu. Od czasu, do czasu potwierdź, chrząknij, pochwal i słuchaj. Tak też zrobił Osioł. Bez większej zachęty z jego strony, rozpocząłem opowieść o sobie. Minęło pół godziny, kiedy skończyłem. Nauczyciel nie odwzajemnił mi się i o sobie nic nie opowiedział. Przyjąłem, że to ja jestem uczniem, czyli elementem podporządkowanym. Rzecz jasna tylko w okresie lekcji i zakresie jaki zdołam tolerować.
Między akceptacją i tolerancją jest przepaść. Tolerować to znaczy „znosić”. Nie chcę czegoś, ale dla jakiegoś wyższego dobra nie oponuję. Tolerancja jest jak szczepionka. Trzeba z tym uważać, aby nie przesunąć granicy zbyt daleko. Po kolejnym szczepieniu odporność na to, z czym się nie zgadzamy staje się mniejsza. W ten sposób możemy dojść do absurdu – zaczniemy tolerować, a następnie akceptować to, co jeszcze niedawno było nie do zaakceptowania. Z oponenta stajemy się osobą aprobująca (niekiedy) przeróżne absurdy.
Osioł podwyższył temperaturę do wartości maksymalnej. Pewnie po to, aby sprawdzić, jaki jestem twardy. Przysłowiowe siódme poty nie zrobiły ma mnie większego wrażenia. Siedzieliśmy w milczeniu przez kilka minut, po czym usłyszałam monolog, który był stwierdzeniem faktów. Profesor widział niektóre elementy mojego życia zupełnie inaczej, niż dostrzegałem to ja.
Moja praca, kariera, starania i związane z tym wyrzeczenia są niewiele warte. Robię to wszystko ze strachu. Zapewniam sobie potrzebę bezpieczeństwa i tyle. Na poprzednim spotkaniu już mi wspominał, że jestem jak przysłowiowy korposzczur. Biegam od leja do leja po wybuchach tych, którzy popękali (czyli nie udało im się) pędząc w kierunku bezsensu. Dużo lepszym zabezpieczeniem jest własna wartość. Gdybym ją miał, gdybym zdawał sobie sprawę z jej istnienia, wówczas bym się nie bał utraty pracy, czy faktu, że szefuńcio źle mnie ocenia.
Moje życie, to bezustanne zapewnianie samemu sobie potrzeb. Muszę oddychać, jeść, spać. Mam też inne potrzeby, czego przykładem jest sytuacja powstała w wyniku dostrzeżenia wdzięków pani Jadzi. To ostatnie, to w sumie mój sukces. Potrafiłem wyzwolić się ze skostniałej skorupy zasad, których sam nie rozumiem. Nie rozumiem, czyli trzymam się jakiejś fikcji… Osioł to jakiś postrzeleniec…
Potrzebę samorealizacji posiadam za to bardzo rozbudowaną. Jest jak wielki, pusty w środku balon. Realizuję to w pracy, w toksycznych oparach korporacyjnego klimatu. Odbieram wątpliwe nagrody – pochwały od podobnych sobie baloniarzy. A taka pochwała, to automatycznie kolejna nagroda, jaką przydzielam sobie sam. Nagroda o nazwie pycha. Podsumowując, doszedłem do wniosku, że Osioł – impertynent, jednak przesadził, ale na reakcję nie odważyłem się. Wmówiłem sobie, że zareaguję to po skończonej pseudo nauce.
Aby posunąć się choć o krok do przodu muszę skruszyć, skostniałą już w wielu miejscach skorupę z łajna, którym się szczelnie obłożyłem. Łajna korporacyjnego, ale nie tylko. To jest proces. Najpierw musi wyschnąć – przestanie wówczas śmierdzieć. Później skorupa sama popęka. Wtedy będzie można ja oddzielić od skóry. Najtrudniej będzie z miejsc w których włosy wrosły w błocko – z głowy, piersi i łona. W głowie powinien być rozum, w piersiach serce, zaś łono to podstawa egzystencji rodzaju ludzkiego. Wszystkie te obszary wymagają (u mnie na pewno) odnowy. Osioł, to zdaje się schizofrenik. Muszę się z tego wycofać. Byle ostrożnie. Z wariatami nie ma żartów.
Osioł nie zważając na moją zdziwioną minę, kontynuował. Najpierw jednak, o czym już wiem od pewnego czasu, wyrzucę śmieci ze śmietnika własnego umysłu. Minęło kilka dni, a ja nic jeszcze z tym nie zrobiłem. Nawet nie podjąłem próby. Jak posprzątam, to będę miał szanse stanąć w prawdzie, czyli zobaczyć siebie takiego, jakim jestem. Na nago.
Kolejne zadanie to pozbycie się pychy, czyli zamiana pustego balona na monolit – może być na początek cegła. Później piaskowiec, granit, marmur (o diamencie niestety nie wspomniał). Gdy pozbędę się pychy, zastąpi ją pokora, która jest mocą prawdziwą. Pokora jest cechą ludzi silnych, mających wyraźne ego, jest cechą ludzi szczęśliwych. A o to właśnie chodzi w życiu. Trzeba się cieszyć. Jak ja mogę poczuć smak spełnienia, sukcesu i triumfu, kiedy jestem obłożony łajnem? Utwierdziłem się w przekonaniu, że Osioł jest nienormalny i powinien udać się do psychiatry. Ale.. on właśnie jest psychiatrą… z doświadczeniem… O ile ma rację, to cały świat powinien udać się do psychiatry. Kiedy to powiedziałem, zaprzeczył. Świat potrzebuje idei popartej wiedzą. Właściwej, pozytywnej propagandy i nauk szamana.
Ostatnie słowa szkoleniowca utwierdziły mnie w przekonaniu, że jednak to wariat. Na dodatek niebezpieczny i nieobliczalny. Zapragnąłem uwolnić się od towarzystwa filozofia, wyjść z parówki sauny. Zanim pokazał mi drzwi powiedział jeszcze, że potrzeby mi post, zarówno duchowy, jak i cielesny. Musze przestać myśleć o problemach dnia codziennego i zmienić nawyki żywieniowe. Wyrzucić trucizny z psychiki i ciała. Wtedy poczuję się lepiej. Dobre samopoczucie to to, co osiągnę w pierwszym etapie szkolenia. Samozadowolenie znajdzie się samo. Nie tylko samozadowolenie, ale także siła i upór – one też pojawią się spontanicznie. Etap pierwszy zatem to osiągniecie samozadowolenia.
Wyobraziłem sobie, że nagle staję się fakirem, który tasiemką czyści sobie nos – jeden koniec wystaje z dziurki od nosa, drugi zaś z ust. Biorę końce taśmy w palce i czyszczę, czyszczę, czyszczę… W kolejnym etapie nauczę się lewitować i czytać myśli innych ludzi. Na koniec, powoli, zniknę z tego świata i przeniosę się do innego wymiaru.
Na początek mam pozbyć się wstydu. Po wyjściu z sauny, zobaczyłem, że moje ubrania leżą na biurku. Złożone i związane sznurkiem. Po chwili wyleciały przez okno. Kilka sekund później pozostałem sam w gabinecie Osła. Jedyne moje okrycie – ręcznik, ściągnięte nagłym ruchem, zniknęło za drzwiami, wraz ze sprawcą tego ohydnego czynu. Rozejrzałem się po pokoju – nie znalazłem niczego, co mogłoby zakryć moją intymność. Jedyne drzwi, które nie były teraz zamknięte na klucz, to te prowadzące na klatkę schodową. Dodam, że na publiczną klatkę schodową. Wyjrzałem przez okno. Ubrania leżały na trawniku. Nagle spostrzegłem bezdomnego, który zawiniątkiem był żywo zainteresowany. Zaczął przedzierać się przez krzaki. Skok na murawę wydał mi się nieco niebezpieczny. Wybiegłem z gabinetu – drzwi zatrzasnęły się. Wydałem z siebie odgłos bezsilności. Powrotu nie było.
Biegłem, a właściwie skakałem. Po dwa, a zaraz po tym po trzy schodki jednocześnie. Spontanicznie pojawiła się praca nóg i praca rąk, którymi machałem niczym wiatrak, aby otrzymać równowagę. Po drodze minąłem starszą panią, która krzyknęła wesołym głosem, czy nie jest mi przypadkiem zimno. Zamiast zgorszenia wywołałem rozweselenie. Na nago jestem śmieszny. W drzwiach wejściowych zderzyłem się z cieciem. Dzierżąc jego miotłę w dłoni podążyłem w kierunku trawnika. Bezdomny trzymał z zawiniątko w ręce, ale na szczęście poruszał się wolno, niezdarnie. Wyrwałem mu ubranie. Zacisnął pieści i przyjął postawę „gotowy do walki”. Bez wahania wyprowadziłem cios. Trafiłem go w splot słoneczny. Zgięty w pół, złorzecząc i przeklinając, wycofał się i zniknął w zaroślach.
Slipy założyłem tak szybko, jak tylko mogłem. Nieważne, że na lewą stronę. Z resztą ubioru, już aż tak bardzo się nie spieszyłem. Mały tłumek gapiów miał rozweselone miny. Ktoś zapytał, czy to zakład, czy też zazdrosny mąż. Odpowiedziałem, że to Osioł. Ktoś inny poprawił, że nie osioł, tylko jeleń, rogacz. Kilka osób biło brawo. Stojący obok mężczyzna poklepał mnie przyjaźnie po plecach.
Wśród gapiów znajdowała się młoda, ładna kobieta. Pani redaktor (tak miała napisane na koszulce), jak się zorientowałem, zrobiła mi serię zdjęć. Reportaż dla kobiecego pisma. Wyciągnąłem rękę, aby wyrwać jej aparat. Zaczęła uciekać. Jako nastolatek byłem dobry w sprincie. Coś mi z tego (na szczęście) postało. Usłyszałem komentarz, że jednej baby na boku mi mało…
Wobec mojej determinacji nie dałem jej żadnej szansy. Spokojnie usiedliśmy na ławce w parku – dobre miejsce na negocjacje.
Rozdział 7. Niczego nie musisz (krezusie)
Najpierw dowiedziałem się, że jestem bogaty. Mam co jeść, w co się ubrać, stać mnie na wakacje, jeżdżę samochodem, odkładam na fundusz emerytalny i jeszcze mi trochę zostaje. Jestem zatem bogaty. Obrzydliwie bogaty. Krezus. Jestem zamożniejszy niż 90% ludzi na tym świecie. A może nawet i 95%. Dlatego też, dużą część pieniędzy wydaję na rzeczy, które nigdy nie będą użyte. Co gorsza większość moich wydatków stanowią zakupy, które nie są dla normalnego funkcjonowania człowieka potrzebne. Wyciągnąłem jeden wniosek – Osioł chce mi powiedzieć, że jestem po prostu głupi.
Dążenia – bez nich będę kontynuował wegetację. Aby je określić, muszę wyzwolić się z atmosfery pozorów w której żyję. Być może wówczas nic nie pozostanie? Co wtedy? Szukać? Nie, bo znów powstanie jakaś fatamorgana. Czekać? tak – ile czasu? Trzeba to sprawdzić, a żeby to zrobić muszę się ogołocić…
Powinienem pozbyć się złych nawyków, które mnie niszczą, a przy tym, jako śmieci, zakrywają prawdziwy obraz mojego umysłu. Żyję pozorami i na nich opieram całe swoje myślenie oraz wynikające z tego decyzje. Także nie mające głębszego sensu.
Jestem jak aktor życia, który klepie wyuczoną rolę na scenie stworzonej przez scenografa wyzysku. Gram role, których nie rozumiem. Mało tego, wcielam się w nienaturalną postać, nie zdając sobie z tego sprawy. Akcja-reakcja. Uruchomienie nakręconej sprężyny doskonale dopasowanych trybów w mechanizmie podobnym do katarynki i kukiełki zaczynają się ruszać. Odbywa się dziwaczne, nienormalne i nienaturalne przedstawienie. Jest ono uznane za pospolite, powszechnie przyjęte i akceptowane, a na dodatek przyjęte za normalne i naturalne.
Osioł trochę przesadził. Rozumiem, że musi przesadzać, aby pewne treści do mnie dotarły.
Odpowiedział, że jest wprost przeciwnie – jego obecna delikatność wiąże się z faktem, że jestem zbyt słaby, aby za jednym zamachem przyjąć całą prawdę. Jeśli teraz by mnie ogołocił z pozorów, będę całkiem nagi, ale ubrania nie będzie na trawniku, jak po wyjściu z sauny. Zostanę zawieszony w próżni, bez żadnego oparcia. Szybko spadnę na dno. Błoto to powierzchnia na której stoję, ale lepsze to, niż próżnia. Zmiany to proces, nie jednostkowy akt.
Nie mogę dalej żyć tak, jak żyję. Będąc zamkniętym w skorupie jak małża, nic nie zobaczę, ale otwarcie się w mętnej wodzie może doprowadzić do tego, że zostanę pożarty, a i tak nawet nie zobaczę drapieżnika, który zafunduje sobie kilkudniową niestrawność.
Aby dać mi szansę, na początek zalecił mi dietę. Zbyt dużo jedzenia marnuję i na dodatek raczę się truciznami. Wiem, powinienem zrezygnować z glutenu, mięsa wieprzowego (na początek), drobiu z chowu fermowego, a może nawet z piwa, bo także jest szkodliwe…
Osioł powiedział mi, że nie będę musiał rezygnować z przyjemności, ale najpierw muszę zrozumieć, co to znaczy przyjemność. Obecnie karmię się jej substytutami. Mam jeść wówczas, kiedy poczuję głód. Pić, gdy mi o tym przypomni pragnienie. Jedzenie i picie ma być dobre. Najlepiej naturalne, nie modyfikowane, nie pędzone (rośliny uprawiane z użyciem dużej ilości nawozów), zwierzęta nie karmione paszą przemysłową i antybiotykami…
Na początek jednakże dieta musi być nieco bardziej radykalna. Przez tydzień mam nie jeść mięsa ani glutenu (najlepiej pieczywa w ogóle). Nie przekraczać dziennie 1500 kilokalorii. Wyeliminować cukier, także słodycze, alkohol i nie dodawać do potraw soli. Wszystkie posiłki przygotuję samodzielnie z produktów ekologicznych. Mogę pojechać na targ i kupić warzywa i owoce oraz jaja od rolników. Zalecił jedzenie kaszy jaglanej i gryczanej, fasoli, soczewicy, sporo kiszonek, pomidorów, czerwonych buraków. Mogę do diety wprowadzić orzechy i migdały. Suszone figi oraz daktyle będą delicjami. Nie podał szczegółów, ale ideę zrozumiałem.
Po tygodniu eksperymentowania mam już kilka wniosków. Pierwszy dotyczy fasoli, jako źródła biała. Aby uniknąć maski przeciwgazowej na twarzy syna, fasolę należy namoczyć dobę przed ugotowaniem. W innym przypadku, oprócz niesmaku w gronie rodziny, zmuszeni jesteśmy do wietrzenia sypialni i ubrań. Z kaszami i ryżem nie ma takiego problemu. Ziele angielskie dodaje smaku, ale 30 ziaren, to stanowczo za dużo. Podobnie z pieprzem. Ostre papryczki – norma to pół warzywa na 2-3 lity potrawy, więcej może grozić przepaleniem trzewi. Z pewnością inne uwagi powstaną wkrótce.
Osioł zapytał mnie, co zrobiłem z wodą po ugotowaniu warzyw na sałatkę. Jak to, wylałem do zlewu? Wygotowane z marchwi, pietruszki, selera i ziemniaka sole mineralne, czyli to co najcenniejsze, zostało zmarnowane? Należało na wywarze ugotować zupę. Najlepiej z soczewicy, albo z dyni…. To zdaje się była alegoria do mojego życia. Marnuję czas na bzdety, nie dostrzegając tego, co ważne. Trudno jednakże dostrzec maleńkie minerały gołym okiem. Trzeba się tego nauczyć, poczuć.
Wytrwałem. Mimo licznych pokus. Schudłem 2 kilogramy i zacząłem się lepiej czuć. Po raz pierwszy od nie wiem kiedy, poczułem radość. Ale poczułem też przemożną chęć zjedzenia schabowego. Na sobotę dostałem zwolnienie z diety. Czemu nie na cały weekend? Podobno nie będzie mi potrzebne. I nie było. W niedzielę obudziłem się z bólem głowy, suchością w ustach. Brzuch rozsadzało mi ciśnienie niewiadomego pochodzenia. Czułem się ociężały i niezdolny do jakiegokolwiek wysiłku. Jak starzec. Nie wiem, czy to po schabowym z zasmażaną kapustą, czy też ze względu na nadmiar piwa. Tak, czy inaczej, większą cześć niedzieli zmarnowałem na doprowadzanie się do porządku. Na obiad przygotowałem zupę warzywną i ryż z prażonymi jabłkami. Córka była zachwycona, syn tylko wzruszył ramionami. Matki nie ma nieco ponad trzy tygodnie, a ojcu już zaczyna odbijać. Pogubił się zupełnie.
Kilkakrotnie miałem ochotę na marsz z dziadkowym bębnem zawieszonym na ramionach. Nawet włożyłem spodnie (tym razem dopięły się, choć z trudem) i marynarkę z orderami (niestety, ta nie zdołała się dopiąć), ale ostatecznie zrezygnowałem. Nie będę po raz drugi wyrzucał z siebie emocji w tak transparentny sposób, na oczach sąsiadów i znajomych. Zacząłem szukać innego sposobu.