5. Niewidzialna ręka i płody rolne
Mój dziadek Franek, jako emeryt, który przepracował całe swoje zawodowe życie w fabryce kotłów, przyłączonej do lokalnej cukrowni, otrzymywał kilka deputatów. Jednym z nich były wysłodki, czyli pozostałości po wysłodzeniu gorącą wodą buraków cukrowych. Dzięki temu chował krowę i kilka świń. Wiele lat później dowiedziałem się, że po raz pierwszy taki system wprowadzono podczas rewolucji przemysłowej w Anglii na początku XIX wieku. U nas był nadal popularny w drugiej połowie wielu XX i mój dziadek sobie to chwalił. Oficjalnie – zwierzęta pomagały wyżywić rodzinę. Nieoficjalnie – obórka była jego gabinetem, enklawą spokoju, realizacją męskich zapędów. Sąsiadów miał przyjaznych. Razem grali w karty, a od czasu do czasu także pojawiała się butelka z czerwoną kartką, czyli wódka czysta.
Niedaleko zespołu obórek przebiegał droga prowadząca do skupu buraków cukrowych. Prawie cała była równa, wyasfaltowana. Wyjątek stanowił mostek nad strumykiem (tym samym nad którym pozbywałem się leku przestrzeni). Droga była tam wyłożona brukiem, tak zwanymi kocimi łbami, czyli sporej wielkości kamieniami. Przejeżdżające po bruku ciągniki, czasem gubiły kilka buraków. Aby cenny rolny płód się nie zmarnował, podnosili go emerytowani hodowcy krówek i prosiaczków. Nie było tego wiele. Wówczas wpadłem na pewien pomysł.
Odwrócony duży kamień, będący na linii po której poszurały się koła, stał się przyczyną, której skutkiem była szybko rosnąca kupka płodów rolnych nad brzegami zamarzniętego strumyka. Po kilku godzinach kupka zamieniła się we wzgórze, a o 20 z minutami w ogromne wzniesienie.
Kamień wrócił na swoje miejsce, a ja z kolegami zabraliśmy się do pracy. Mały wózek, mający blaszane koła (tylko takim dysponowaliśmy) robił trochę hałasu, ale nikt na to nie zwracał uwagi. Była już prawie północ, kiedy skończymy układanie buraków w obórce. Jeden na drugim, tak jak układa się drewniane polana. Pod sufit na jednej ścianie i pod sufit na drugiej. Resztę ułożyliśmy pod żłobem oraz na zapasach węgla. Miejsca zostało tyle, że wolna przestrzeń ledwie mieściła krasule i cztery wieprzki. Nie mając wyboru, zwierzęta dwóch różnych ras musiały się teraz zaprzyjaźnić. Całe szczęście nie miały klaustrofobii. Miały za to apetyty i co chwila podjadały, będące w zasięgu pysków płody.
Na progu zostawiliśmy kartkę z emblematem „Niewidzialnej Ręki”, na której było miejsce do wpisania naszego wspaniałego czynu oraz adres do programu TV dla dzieci.
Poczuliśmy się wspaniale. Oto spełniliśmy nasz obowiązek niesienia pomocy. A, że akurat mojemu dziadkowi, to już przypadek. Kiedy wiosną skopaliśmy ogródek staruszki, emerytowanej nauczycielki, nie było żadnego odzewu. Nie znalazła kartki „Niewidzialnej Ręki”. Narzekała trochę, że będzie miała za dużo do pielenia, ale obsadziła wszystkie grządki.
Tym razem chcieliśmy otrzymać nagrodę – nasza kartka powinna być publicznie pokazana w telewizji. Niestety tak się nie stało.
Dziadek stał jak słup soli. Otoczony setkami buraków cukrowych z prawej, lewej strony, przodu i z tyłu. Z prawej i z lewej były to buraczany ściany, z których najbardziej byliśmy dumni. Bałem się, że nabędzie klaustrofobii, czego musiały już doświadczyć chowane przez niego gospodarskie zwierzęta.
Przez chwilę podejrzewałem, że wpadnie na pomysł, aby wyekstrahować cukier ze zgromadzonych płodów rolnych, albo też przeprowadzić fermentację na ogromną skalę. Ale tak się nie stało. To tylko moja fantazja. W końcu moja fantazja została odziedziczona po przodkach – 25% genów pochodziło od dziadka. Pan Franek jednakże miał inny pomysł. Kantowski „Imperatyw Pozytywny” wrodzonej, czy może nabytej uczciwości podpowiedział mu rozwiązanie.
Wspólnymi siłami załadowaliśmy wóz towarowy. Wozak Karol przyprowadził ogromnego, brązowego, ważącego ponad tonę konia rasy sokólskiej. Ten, gdy tylko zobaczył ładunek, który miał ciągnąc, zarżał, wyrwał się i galopem ruszył przed siebie. Pan Karol nie miał najmniejszej nawet szansy na pościg. Ważący 150 kilogramów, potężny mężczyzna, gdyby zdołał się rozpędzić do prędkości z która uciekał rosły kasztan, już na pierwszym zakręcie, niesiony siłą bezwładności, dokonałby niemałych zniszczeń. Oczami mojej wyobraźni zobaczyłem jak wbija się w kiosk z gazetami i przykryty stertą desek odbiera reprymendę ze strony sprzedawczyni, pani Krysi, która nigdy nie przebierała w słowach. Brzydkie wyrazy słyszą dzieci… Same niewszczęcia: wozak obity, sprzedawczyni zdenerwowana, dzieci przerażone. Pomyślałem, że jeśli pan Karol ruszy w pościg, podstawię mu nogę. Wyląduje wówczas w pobliskiej stercie gnoju, ale lepsze to, niż seria poważniejszych nieszczęść. Ale on, nie ruszył się z miejsca. Z braku innego pomysłu, poszedłem szukać siłę pociągową.
Koń spokojnie stał pod knajpą Wisełką i miał raczej zadowolona minę. Robotnicy z cukrowni doskonale znali jego upodobania. Jasne pełne, jedna butelka wzniesiona do góry i nerwy zwierzęcia zostały uspokojone. Jakież to było niewychowawcze… dawać zwierzęciu piwo. Gdyby wówczas działały aktywnie organizacje do spraw ochrony zwierząt, byłoby dużo krzyku. Ale nie działały i kasztan, już spokojny, bez interwencji końskiego psychologa, bądź psychiatry (co czekałoby go pewnie dzisiaj) i bez zalecenia terapii w sanatorium, a może i rekonwalescencji nad Adriatykiem, zdecydował się powrócić do pracy. Sam tak postanowił.
Przyjechałem na oklep wzbudzając podziw wozaka, lekkie przerażenie dziadka i zdziwienie konia. Ale nie zrzucił mnie. Byłem niczym piórko na grzbiecie olbrzyma. Gdybym tak jeździł na nim częściej, to wkrótce mógłbym na wf-ie zachwycać robieniem szpagatu.
Koń ciągnie wóz (to nauka pana Karola) kładąc się w uprzęży. Czym cięższy, tym większa siła ciągu. Przy dużym wysiłku, unosi ogon i wydziela „spaliny”. Aby ustrzec się przed aromatem z końskiej rury wydechowej, pomagaliśmy kasztanowi, wszystkimi siłami pchając wóz.
Dziadek próbował wyjaśnić wagowemu, że buraki należą się cukrowni, a my, znalazcy zguby chcemy ją zwrócić. Ale nie udało się. Kolejka do zważenia płodów rolnych miała pół kilometra i jej blokowanie „jakimiś tam wyjaśnieniami”, nie wchodziło w rachubę. Czynności musiały następować szybko. Ważenie, wypisanie kwitu, rozładunek, ważenie pustej fury i konia, drugi kwit, droga do kasy i wypłata. Ekspresowo. Dziadek, nie mając najmniejszego nawet pojęcia o uprawie buraka cukrowego, nagle stał się plantatorem i został zarejestrowany pod numerem 5321. Ponadto otrzymał zwitek banknotów. Ponownie nie udało mu się niczego wyjaśnić – kolejka…
Po opłaceniu wozaka, pozostało w gotówce nieco więcej pieniędzy, niż dziadkowa emerytura. Z tym majątkiem udaliśmy się do dyrektora cukrowni. Franciszek z moralnego obowiązku, ja zaś z przymusu.
Pan dyrektor z postawy przypominał wozaka Karola, ale zdawał się być jakiś bardziej miękki, rozlany. Dziadek powiedział, problem tkwi w pieniądzach i w tym momencie, cała przygotowana mowa na nic się nie zdała, została bowiem przerwana.
Potok słów, który usłyszeliśmy przypominał Niagarę. Niby wodogrzmoty. Głośno, dużo, z rozproszonymi kroplami wokół ust mówcy, który mimo że wpadł w zadyszkę, nie zwolnił ani na chwilę. Zarząd cukrowni (czyli ludzie u władzy, ludowej zresztą), jest blisko plantatorów. Razem budujemy przyszłość kraju. Problem zawsze tkwi w pieniądzach, ale na skupie wyższych cen nie może być. Pokiwaliśmy głowami ze zrozumieniem. Pan Franciszek jeszcze dwa razy próbował coś powiedzieć, ale bezskutecznie.
Na koniec otrzymaliśmy uścisk dłoni, a ja dodatkowo nowe szachy – w ramach edukacji – zostałem dostrzeżony, jako przyszłość narodu.
Zdaje się, że dyrektor miał przygotowana jedną mowę na wszystkie okazje, w odpowiednie miejsce wstawiał tylko akurat przydatne wyrazy. Zależnie od okoliczności.
Kiedy wyszliśmy na dwór, dziadek powiedział brzydkie słowo i wzruszył ramionami. Uznaliśmy, że reszta pieniędzy zostanie w domu. Babcia ukryła je „na czarną godzinę”.
Z moich obliczeń wynikało, że gdybyśmy 2 razy w tygodniu zrobili akcję z kamieniem, to w czasie całej kampanii cukrowniczej (od października do lutego) moglibyśmy zarobić około 30 dziadkowych emerytur… Niestety pomysł musiałem porzucić – na pierwszy biznes musiałam poczekać kilka miesięcy, ale o tym opowiem innym razem. Ponadto wątpię, czy koń rasy Sokólskiej były zadowolony. Z drugiej zaś strony, jeśli by wypił 30 piw, to pewnie by przytył i siła jego uciągu tym samym stałaby się się większa…
Jedynym negatywnym aspektem tej przygody była fakt, że z Niewidzialną Ręką znowu nam nie wyszło. Widocznie jesteśmy przeznaczeni do czegoś innego.