6. Rowerowy rajd i pech krzaka czarnego bzu oraz bagiennych żyjątek
Pewnego czerwcowego, ciepłego dnia, całą klasą wybraliśmy się na wycieczkę rowerową. Z inicjatywy pani Ludomiry, która nagle zaczęła dbać o zdrowie i kondycję fizyczną. Zapalczywie pedałowała na starej damce produkcji jakieś niemieckiej firmy. Rower pamiętający czasy sprzed II Wojny Światowej, ale odrestaurowany i naprawdę ładny. Wprost kultowy.
Nasza pani prowadziła peleton i nie można było jej wyprzedzić – takie wprowadziła zasady.
Nie miała żadnego planu wycieczki, ot Ludomira na rower wsiada i hajda do lasu, a z powrotem już szosą. Z nią zaś cała klasa. Dystans około 20 kilometrów. Końcowy odcinek w lesie prowadził piaszczystą drogą pod górę. W praktyce wszyscy zeszli ze swoich pojazdów, pchając je i ciężko dysząc. Wkrótce otrzymaliśmy nagrodę. Pradolina Wisły w dole, a my ba górze, na asfaltowej drodze. Natychmiast doceniliśmy twardą nawierzchnię i brak podjazdów.
Jacek nie wytrzymał jako pierwszy. Przyśpieszył i zaczął wyprzedzać naszą panią. Za nim Wojtek, ja , Wiesio oraz Boguś – pechowiec. Ludomira coś tam pokrzykiwała, ale jej nie słuchaliśmy. Pęd powietrza schładzał spocone twarze. Rozpoczął się wyścig. Peleton złożony z leniwych chłopaków i dziewczyn został daleko w tyle. Zyskaliśmy 100 metrów, 200 metrów, 300 metrów przewagi. Mieliśmy satysfakcję. Pani Ludomira nagle oderwała się od peletonu i zagryzając zęby z wysiłku (tak sądziliśmy), zwiększyła prędkość. Z każdą chwilą dystans między nami, a nauczycielką zmniejszał się. Pomimo częstych zmian prowadzącego i mocnego nacisku na pedały, odległość topniała w oczach. Kiedy dojechaliśmy do drogi prowadzącej w dół, u pradolinę Wisły, zmobilizowaliśmy wszystkie siły.
Wzgórze nie było wysokie, ale asfaltowa droga, pozwalała na uzyskanie jeszcze większej prędkości. To dawało szansę na ucieczkę. Wspaniałe uczucie, kiedy wiat szepcze, jak wspaniała może być szybka jazda. Poczucie wolności to radość niebywała. U podnóża wzniesienia poderwałem kierownicę i zacząłem jechać jedynie na tylnym kole. Zaraz po mnie Wojtek, Jacek, Wiesio oraz Boguś. Rower Bogdana nie był mu jednak przyjazny. Pewnie dlatego, że niezbyt o niego dbał. Rozpoczął jazdę na tylnym kole i w tym samym momencie przednie odczepiło się od widelca i pomknęło do przodu z kosmiczną wprost prędkością, prawdopodobnie bijąc wszystkie nasze dotychczasowe rekordy. Bogdan balansował jeszcze przez kilka sekund, ale utrzymanie równowagi nie udało się. Jedyne, co mu się udało, to wydobycie z siebie skrzekliwego głosu pełnego przerażenia. Okrzyk poderwał gołębie i wrony w promieniu kilkuset metrów.
Nasz kolega szczęśliwie wylądował w dużym krzaku czarnego bzu, łamiąc nieco gałęzi i znikając w zielonym gąszczu. Gruba Kaśka, najpotężniejsza dziewczyna z naszej klasy, nie wiadomo dlaczego, pomknęła za nim. Tym razem zniszczenia drzewostanu okazały się znacznie większe. Trzask łamanych gałęzi był dowodem niszczącej siły młodego, kobiecego ciała ze sporą nadwagą. Ogromny krzak dzikiego bzu nadal pozostawał ogromny, a może nawet jeszcze większy, tyle tylko, że przygnieciony do ziemi. Spłaszczony, jakby bez nagle zdecydował się zostać płożącym się bluszczem.
Pomiędzy gałęziami leżała nasza koleżanka, pod swoim ciałem skrywając Bogusia. Kiedy unieśliśmy ją lekko do góry, nasz biedny pechowiec wydostał na chwilę twarz uwięzioną pomiędzy wydatnymi piersiami i ze świstem zaczerpnął haust powietrza. Udało mu się przetrwać atak wybujałej kobiecości. Dzięki nam – szybkiej, udzielonej we właściwym momencie pomocy. Nie ma to jak dobrzy koledzy.
Do szpagatu sporo jeszcze brakowało, ale i tak Kaśka nie mogła się podnieść. Wspólnymi siłami ustawiliśmy potężne nogi w pozycji pozwalającej na przyjęcie pozycji wyprostowanej i ciągnąc za sukienkę oraz pchając plecy, pomogliśmy nieszczęsnej wstać. Zaraz po tym wygrzebaliśmy Bogusia. Był blady, wystraszony i trochę się jąkał, Poza zadrapaniami skóry, nic więcej mu się nie stało. Wydał się nam jakby jakiś bardziej płaski, jakby nieco rozwałkowany. Za jakiś czas powinien dojść do siebie. Niosąc rower poszedł na piechotę. Koło znalazł w rowie, ale nie ryzykował już dalszej jazdy. W przeciwieństwie do pani Ludomiry, która nie zamierzała ostatnich 3 kilometrów iść piechotą. Na ostatniej prostej pokazała co potrafi. Poniosło ją zupełnie. Może to skutek jakiegoś, skrywanego kompleksu? Ledwie za nią nadążaliśmy. O wyprzedzeniu nie było mowy. Ostatnia prosta kończyła się przy szkole. Tam w ogóle kończyła się droga. Płot odgradzał mały staw. Tuż przed metą, nasza pani zorientowała się, że jej rower utracił jedna z funkcji – zdolność skutecznego hamowania. Zbyt duża masa pomnożona przez zawrotną prędkość dała niewyobrażalną moc. Było zbyt późno na jakąkolwiek reakcję. Próbowaliśmy wyhamować zawrotny pęd trzymając siodełko niemieckiej damki, ale nie skończyło się to dla nas dobrze.
Zmurszałe sztachety nie postawiły w praktyce żadnego oporu. Zestaw zawierający Ludomirę siedząca na rowerze przekroczył tę barierę, prawie nie wywracając prędkości. Dopiero duża przyczepność błota, a konkretnie przednie koło zanurzone w bagnie, zrobiły swoje. Ludomira wyleciała jak z katapulty. Po niej ja i Wojtek. Zaraz za nami Jacek i Wiesio. Jak pięć pocisków. Jeden burzący o kobiecym pierwiastku i cztery męskie, mniejszego kalibru.
Długo nie mogliśmy opanować śmiechu. Kąpiele błotne ponoć są dobre dla cery – nie wiem tylko, czy dotyczy to także szkolnego bagienka. W każdym razie, nikt z nas nie ucierpiał.
W stawie pozostało nieco błota i trochę wody. Reszta, rozbryzgana w najbliższej okolicy utworzyła buro-szarą scenerię. Usłyszeliśmy żałosne kumkanie żaby, której jakimś cudem udało się przeżyć nagły kataklizm.
Ebonit wyremontował nasze rowery. Całą przygodę udało się utrzymać w tajemnicy. Po tym incydencie, pani Ludomira jakby nawet trochę nas polubiła, ale nie trwało to długo.