9. Studnia w lesie i czereśniowy sad
Wiesio zdradził mi swoją tajemnicę. W lesie znalazł studnię – 6 kręgów i bez wody. Sugerował, że może to być wejście do podziemi. Jako, że byłem nieco silniejszy, obwiązałem kolegę liną i już po chwili był na dnie. Wejścia do podziemi nie znalazł, zaś lina okazała się być azbestowa – używana do uszczelnień. Porwana w kawałki spoczęła obok spanikowanego Wiesia.
Przez kolejne półtorej godziny ścinałem, używając małej piły na fińskim nożu, kilkumetrową sosnę. Posłużyła jako niby-drabina, po której Wiesio szczęśliwie dotarł aż do czwartego kręgu. Dość cienki pień złamał się i mój kolega ponownie znalazł się na dnie wyschniętej studni.
Potrzebowałem pomocy z zewnątrz W epoce, w której nie było telefonów komórkowych, nie było to zadanie łatwe. Początkowo chciałem rozpalić ognisko i dawać dymne znaki (za radą Wiesia), ale nie miałem pomysłu jak je wysyłać. SOS: trzy kropki, trzy kreski i trzy kropki. Może pomysł dobry, ale kto to odczyta. Ponadto wiał wiatr i to sprawiło, że za rozpalanie ognia się nie wziąłem.
Jedynym wyjściem było dotarcie do osady. Byłem dobrym sprinterem, ale długie dystanse nie stanowiły mojej mocnej strony. Już po kilometrze kolka zdominowała zupełnie moja zapalczywość. Zatrzymałem się, aby odpocząć. Miejsce niestety niestety nie było dobre, a raczej nie było przyjazne. Znajdowałem się na polu obsadzonym porzeczkami, za którym znajdował się sam czereśniowy. Kiedy zauważyłem, że w szybkim tempie zbliża się do mnie rosły mężczyzna, przez chwilę miałem nadzieję na szybkie wybawienie Wiesia. Chwila to je jednak krótki odcinek czasu, po którym zrozumiałem, że ubrany w drelich i kalosze osobnik nie ma wobec mnie przyjaznych zamiarów. Podążał w moim kierunku marszobiegiem, w prawej dłoni dzierżąc trójzębne widły. W lewej dłoni trzymał łańcuch, na którego końcu znajdował się duży, bez-rasowy pies. Zbliżali się do mnie w milczeniu. Chłop, prawdopodobnie właściciel pola wyglądał jak karykatura Neptuna. Trójząb na krzywym nieco drzewcu, on sam w nadszarpniętym zrębem czasu kapeluszu, jakiś taki chudy tułów osadzony na cienkich nogach bujał się z każdym wykonywanym krokiem. Całości dopełniała brzydka twarz z długim nosem, zapadniętymi policzkami i wystająca końcówka brody. Odstające uszy i sterczące po bokach (pod kapeluszem) siwe włosy dopełniały całości. Przez moment pomyślałem, że to strach na wróble. Ja zaś mam zwidy spowodowane nadmiernym wysiłkiem. A może strach ożył… wykluczyłem ta ewentualność, bo skąd woziłby się pies?
Dalej ruszyłem biegiem, ale zdaje się, że nie wystąpił w moim ciele skok adrenaliny, bowiem kolka nie ustała i moja prędkość była niewielka. Za to prędkość grupy pościgowej nagle się zwiększyła. Mężczyzna zaczął wymachiwać widłami, zaś pies ujadać. Zrobiło się nieco nieprzyjemnie. Doszedłem do jedynego, słusznego wniosku, że ewentualna konfrontacja skończy się dla mnie źle i to z kilku powodów. Najważniejszym był pies. Kolejnym widły i zapewne duża siła przyzwyczajonego do ciężkiej pracy chłopa. Mnie pozostawał spryt i myślenie, które miało mnie naprowadzić na znalezienie rozwiązania. Musiało to nastąpić szybko. Dotarłem do czereśniowego sadu. W latach mojej młodości, drzewa czereśni miały po kilkadziesiąt lat, były naprawdę duże, rozłożyste.
Kiedy mój oddech unormował się nieco, spojrzałem w dół. Sytuacja wyglądała groteskowo. Zająłem miejsce między konarami, na wysokości około trzech metrów. Na dole gospodarz, który klnie pod nosem i jego łańcuchowy, wściekle szczekający pies. Brakuje pół metra, aby chłop mógł dosięgnąć mnie widłami. Wykonał kilka prób i zaprzestał. Stwierdził, że cierpliwie zaczeka. Cierpliwość to cnota, ale po kilku godzinach może przerodzić się w złość. Pomyślanemu, że gdybym ja był na jego miejscu, nazbierałbym kamieni i po paru minutach siedzący na drzewie młodzieniec już byłby na ziemi. Ale on widocznie stosował inny rodzaj myślenia, co w sumie było dla mnie szczęśliwym rozwiązaniem.
Minęło pół godziny. Sytuacja była patowa. Dla obydwu stron niewygodna. Podjąłem próbę rozmowy. Wyjaśniłem, że w sadzie znalazłem się przypadkiem i opowiedziałem o przypadłości Wiesia. On zaś, że mnie dorwie i zaprowadzi do szkoły. Po co mu są potrzebne widły? To przypadek, rozrzucał gnój na polu. A pies? Pies na noc jest wiązany przy budzie, ale w ciągu dnia towarzyszy mu w polowych pracach. Mówię, że potrzebuję pomocy dla Wiesia, a on, że kłamię. Zaproponowałem, aby przywiązał psa do drzewa i poszedł do lasu, sprawdzić znajdująca się tam studnię, a on, że Azor (tak się wabiło owe rudo-szare, kosmate zwierzę) mógłby się zestresować. Słowo zestresować w ustach chłopa zabrzmiało całkiem dziwnie. Na dodatek dotyczyło psa. Ostatecznie wynegocjowaliśmy, że on nie zaprowadzi mnie do szkoły, ja nazrywam czereśni z górnej partii drzewa (tam tylko były już dojrzałe), on pomoże wyciągnąć Wiesie, ale za karę, obydwaj musimy popracować w gospodarstwie przez kilka godzin. Układ został zawarty. Niestety nie dotrzymałem słowa odnoście stresowania kundla, ale nie była to moja wina. Stanąłem na suchej gałęzi, dla której moje ciało nagle stało się ciężarem nie do zniesienia i runąłem na ziemię. Mnie nic się nie stało, ale Azor uciekł w nieznanym kierunku pobrzękując łańcuchem.
Spojrzałem mężczyźnie w twarz. Przeszła nagła metamorfozę. Teraz była proporcjonalna, umówmy się normalna. Nos jakoś się zmniejszył, doły w policzkach uległy uwypukleniu, uszy jakby mniej odstawały od czaszki, a włosy nie były siwe, tylko szpakowate. Oczy mu błyszczały… Nogi też nie były ani patykowate, ani krzywe. Prawdopodobnie podczas mojej ucieczki światło uległo załamaniu i widok sylwetki uległ załamaniu. Takie są prawa fizyki.
Wiesio wyszedł po dość długiej drabinie. Zbliżał się zmrok. Umówiliśmy się, że pracować w gospodarstwie będziemy kolejnego dnia. Czy przyjdziemy? Honor to honor – jesteśmy umówieni.