12. Prace ręczne i króliki
Ebonit, tuż przed końcem roku szkolnego wyskoczył z nowym pomysłem na prace ręczne. Zupełnie jak przysłowiowy filip z konopi. W klasie było nas 32 osoby, 16 dziewczyn, zwanych żartobliwie dziewczynkami i 16 chłopców, zwanych nieco grubiańsko chłopakami. Dziewczyny szyły, wyszywały, a nawet cerowały skarpety – musiały zdobyć takie z dziurą, a w ówczesnych czasach rodzącego się nylonu, wcale nie było to łatwe. Część męska klasy miała zajęcia w pracowni, gdzie Ebonit podzielił nas na cztery czteroosobowe grupy i zaprosił do udziału w rywalizacji. Każda z grup, na kolejnych pracach ręcznych miała zbudować klatkę dla królików. Owe puchate zwierzątka rozmnożyły się (jak to króliki mają w zwyczaju) u ojca naszego nauczyciela. On zaś, aby zapobiec klęsce żywiołowej i pożarciu przez te żarłoczne bestie całej marchewki z ogródka, zobowiązał się że „gdzieś” je umieści. Gdzieś, czyli w klatkach zrobionych przez chłopaków na zajęciach. Najpierw miał być projekt, później skompletowane materiały, a na koniec wykonanie. W ten oto sposób hartował nas do twórczej pracy w fabrykach PRL-u, twierdząc (zresztą błędnie), że do niczego innego się nie nadajemy. Na dodatek mówił to głośno i powtarzał zbyt często…
Jako ludzie młodzi, rozgarnięci i już doświadczeni życiowo, do wielu rzeczy się nadawaliśmy. Potrafiliśmy jeździć na jednym kole na rowerze, palić tanie papierosy w krzakach, czy degustować różne rodzaje win robionych przez tatę Wiesia. Już nawet wiedzieliśmy, że jeśli fermentacja nie ustała, to będzie rewolucja i siedzenie na kiblu.
Grupy 1-3 zaprojektowały najzwyklejsze klatki zrobione z desek, ze szczebelkami w podłodze, metalową kratką na zewnątrz i lekko skośnym dachem pokrytym nieprzemakalną papą. Grupa 4, w której znajdowałem się z Jackiem, Wojtkiem i Bolkiem zrobiła rysunek klatki piętrowej, w wysuwanym dnem w celu łatwiejszego sprzątania odchodów. Pracy było trochę więcej, ale efekt jak się patrzy. Po akceptacji projektów, zabraliśmy się za robotę.
Minęły cztery tygodnie i domki królicze był gotowe. Na odbiór została zaproszona pani dyrektor, nasza wychowawczyni Ludomira oraz Hiszpan, człowiek znający się na chemii i fizyce. Na chemii znał się znacznie lepiej niż na fizyce, no tak, ale w tamtych czasach destylacja za pomocą kolumny była sztuką. Podobno z wina robił winiak. Podejrzewaliśmy, że owo wino miało w składzie zawierające kilkanaście procent cukru buraki, ale to tylko nasza fantazja.
Grupa pierwsza – wszyscy dostali piątki, grupa druga podobnie, trzecia też. My, oprócz najlepszej jak na owe czasy oceny, dodatkowo dyplom za najlepszą pracę ręczną w szkole. Nas czterech, a dyplom był jeden. Złote litery na grubym kartonie. Ostatecznie mógł być wykorzystany jako uszczelka w silniku do motoroweru marki „komar” – to nas ostatecznie usatysfakcjonowało.
Nasza pani Ludomira, jak zwykle ciekawska, zaczęła dokładnie oglądać pracę grupy pierwszej. Nie byliśmy pewni, czy nasz podstęp się uda, bo zasłoniła konstrukcję swoją szeroką talią. Stawialiśmy zakłady, czy się skusi i otworzy drzwiczki…
Zdenerwowany niezapowiedzianym uwięzieniem kogut, wyskoczył jakby inny kogut właśnie podrywał mu wszystkie kury z jego prywatnego stada. Odbił się od daszku i siadając na ramieniu naszej wychowawczyni wbił się pazurami w jej ramię, po czym zapiał tak głośno, że wszyscy ogłuchli. Ludomira wymachiwała rękami i coś chyba krzyczała, bo wciąż nerwowo otwierała usta, ale tego nikt już nie słyszał. Ebonit złapał koguta za nogi i oderwał od ramienia kobiety, niestety wraz z rękawem sukienki. Materiał opadł i ukazał stanik, który z wielkim wysiłkiem (można to było odczytać z jego miny) utrzymywał to, co miał utrzymywać. Wyglądał na takiego, co chełpi się, że daje radę. Przodownik pracy. Nauczycielka pisnęła na falach ultra wysokich, co przywróciło nam słuch, a po chwili znowu go pozbawiło. Przywódcę kwok do końca to wyprowadziło to z równowagi. Używając dzioba, zaatakował ucho Ebonita, który ptaka wypuścił z rąk. Zimną krew zachował Hiszpan. Udając jakiegoś bliżej nieokreślonego drapieżnika, zaczął głośno warczeć, rzucił się w kierunku koguta, któremu nagle wrócił instynkt samozachowawczy – podskoczył i mocno machając skrzydłami wyleciał przez okno. Pozostawił po sobie pamiątkę – na gołym ramieniu Ludomiry pojawił się order… Ocena naszych prac była zakończona. Całe szczęście druga klatka była pusta. Pani dyrektor, nasza wychowawczyni oraz Hiszpan zbierali się do wyjścia, wobec czego Jacek własnoręcznie otworzył klatkę numer trzy. Nikt nie spodziewał się, że gęś może być tak nieobliczalna. Z wyprostowaną szyją, wypełniając pomieszczenie złowrogim sykiem ruszyła ku wyjściu, biegnąc po schodach niczym rączy rumak. Dyrektorka z chemikiem stanęli pod ścianą pozwalając zszokowanemu ptaku na bieg z elementami lotu. Ludomira niestety nie zdążyła. Zderzenie z pulchnym ciałem spowodowało utratę białego puchu, który wypełnił dolinę między piersiami nauczycielki…
Nikt z nas do niczego się nie przyznał, wobec czego sprawa musiała być umorzona. Dyrekcja dała nam zaoczną reprymendę. Na apelu wszyscy chłopcy krok do przodu i ogólna nagana, ale to nas nie ruszyło. Nawet skreślenie piątek w dzienniku nie było wielkim zmartwieniem. Do dziennika i tak czasami udawało się nam coś dopisać (jeśli była taka potrzeba, rzecz jasna, ale tego, umówmy się, nie nadużywaliśmy).
Hiszpan powiedział Ebonitowi, że jego problemem jest brak kontroli. Było w tym sporo racji – nasza klatka miała zbyt duże gabaryty – była za szeroka, aby opuścić pracownię. Ale przecież, nie zrobiliśmy tego celowo. W ten sposób nasza konstrukcja stała się „zabytkowym” elementem pracowni technicznej. Pozostawiliśmy po sobie pamiątkę, aby kolejne pokolenia pracujące pod okiem Ebonita mogły nasze arcydzieło podziwiać.
Wspaniałe opowiadanie. Przypomniałem sobie moje szkolne lata.