14. Wisła i dzika (bycza) przyroda na wyspie
Mam wiele wspaniałych wspomnień związanych z Wisłą. Każdy dzień wakacji spędzaliśmy nad rzeką. W latach 70 XX wieku rodziców większości z moich kolegów (moich także) nie było stać na wakacje nad polskim morzem, w Tatrach, czy na Mazurach, nie mówiąc już o „egzotycznej” Bułgarii. Od rana do wieczora na trawiastym brzegu rzeki – może wydawać się to nudne, bądź monotonne, ale takie nie było.
Popularnym miejscem była mała zatoka nazwana przez nas „Wirki”, ze względu na powstające tam wiry o średnicy dochodzącej do 2 metrów. Całe szczęście, nie były zbyt groźne – tak przynajmniej ustaliliśmy. Poruszane przez prąd rzeki, zgodnie z zasadami fizyki (tak powiedział nam nauczyciel chemii i fizyki Hiszpan) kręciły się niezmiennie w prawą stronę. Zatem wszystko było pod kontrolą. Zabawa polegała na wrzuceniu do środka skłębionej wody siekiery, którą trzeba było wydobyć, czyli zanurkować około 3 metrów, do dna. Największą przyjemnością było uczucie, kiedy pływak docierał do dna – wówczas wir wypychał wodę do góry. Zwycięzca z siekierą w dłoni, szczęśliwy dopływał do brzegu.
Wiek 15 lat był graniczny dla przejścia go grupy zwanej „Awangardą”. Żeby to zrobić, należało przepłynąć Wisłę wpław, by dotrzeć do Kępy Ośnickiej. Każdy, kto płynął po raz pierwszy miał obok siebie kolegów. Obok płynął też kajak, gdyby śmiałek potrzebował pomocy. Po inicjacji pływaliśmy bez kajaka obok, a nawet samotnie.
Pewnego lipcowego dnia popłynęliśmy 8 osobową grupą na Kępę, gdzie nadal rosły drzewa i krzewy owocowe opuszczonych w 1971 gospodarstw, w tym sad pana Jana Urbana. Mieliśmy nadzieję na znalezienie porzeczek, jabłek oraz gruszek – lipcówek.
Wyspa była wówczas obrośnięta wikliną – gałęzie sięgały kilku metrów wysokości i tworzyły 1,5 metrowej szerokości pas. Po przedarciu się przez zarośla dotarliśmy do sadu i wówczas spotkała nas niespodzianka. Zza zabudowań obory wynurzyło się stado byków, które bez żadnej zapowiedzi zaczęły galopować w nasza stronę. Olbrzymie zwierzęta, z lekko pochylonymi głowami, wydając charakterystyczne „muuu” zbliżały się do nas w szybkim tempie. Rozpoczęliśmy odwrót, czyli ucieczkę, co było impulsem do jeszcze szybszego galopu byków (przynajmniej tak się nam wydawało).
Po niespełna minucie 7 z nas pozostawało zawieszonych na gałęziach wikliny – wyglądaliśmy jak żywe bombki na wiklinowej choince, które wszystkimi siłami parły do wody. Jeden z kolegów, Falek potknął się o kamień i upadał. Pozostawał leżąc na trawie w bezruchu. Sparaliżowany strachem przeżył prawdziwą traumę.
Owe byki, jak się później okazało, były to wykastrowane bukaty. Wyspę oddano w użytkowanie Wojskom Kwatermistrzowskim – na Kępie założono fermę bydła. Zwierzęta widząc człowieka, kojarzyły go z transportem smakowitej paszy treściwej, uzupełniającej menu z trawy. Biegły do nas z radości, ale my o tym nie wiedzieliśmy. Zresztą nie wyglądało na to, że się uśmiechają…
Falek został przez bukaty polizany i czarno – białego umaszczenia monstra poszły sobie na pastwisko. Niestety efektem traumatycznych przeżyć kolegi było „pełno w gaciach”. Nikt się nie śmiał – każdy z nas wyobraził sobie siebie w podobnej sytuacji…
Po dotarciu do Wirków zwołaliśmy naradę. Aby oczyścić honor Falka, zdecydowaliśmy, że ma on swoje slipy wyprać piaskiem i wodą po czym wysuszyć nad ogniskiem. Pojawiła się u nas pewność, że wysuszenie nad płomieniami ogniska i okadzenie dymem zdejmie z honoru nieszczęśnika plamę.
Dojrzeliśmy nadpływający wodolot. Statki te wówczas kursowały z Warszawy do Gdańska. Płynąca szybko, nowoczesną jak na owe czasy łódź, tworzyła sporą falę. Już po chwili byliśmy w wodzie. Na brzegu pozostał tylko suszący gacie kolega. Zazdrościł nam, ale zdjęcie plamy z honoru było ważniejsze od kąpieli. Patrzył na wodolot, na fale i wzdychał głęboko. Nie pilnował przy tym procesu suszenia. Kiedy wróciliśmy, ze slipek Falka pozostałą tylko zwęglona gumka. Do sytuacji podeszliśmy rozważnie – winy zostały darowane. Tylko dziewczyny przez długi czas nie mogły powstrzymać śmiechu. Falek już nie mógł się kąpać, ale oczyszczony z „plamy”, ubrany w podkoszulkę zastępującą slipy, pozostał wraz z nami do końca dnia.
Nie zdawałem sobie wówczas sprawy z tego, że sytuacje krytyczne potrafiliśmy rozwiązać we własnym zakresie. W grupie nastolatków. Nie zawsze było łatwo i prosto, ale jakoś to przetrwaliśmy. Niektóre sytuacje mogły przypominać „inicjację wojownika” z jakiegoś autochtonicznego plemienia – ale te dotyczyły tylko ludzi z „Awangardy”. Pozostali, czyli mięczaki nie mieli z tym nic wspólnego. Podobnie jak w tubylczym plemieniu, dziewczyny też większą uwagę zwracały na chłopaków, którzy podejmowali ryzyka. Pewnie podświadomie czuły, że silny i odważny facet jest lepszym kandydatem na przyszłego partnera. Nie widziały zaś, że ów bohater często był pozbawiony zdrowego rozsądku. Tak, czy inaczej przeżyliśmy swoją młodość nad Wisłą i nikt z naszej grupy się nie utopił. To ostatnie (przedostanie zresztą też) zakrawa na mały cud.
Ten pamiętny dzień zakończył się szybkim biegiem na dystansie nieco ponad 1,5 kilometra. Rolnik, któremu podkradliśmy ziemniaki, aby upiec je w ognisku wezwał milicję – chyba miał już dość podbierania plonów. Pogoń złożona z dzielnicowego Kaźmirka na motorowerze marki Komar oraz chłopa na rowerze została zgubiona na piaszczystych wydmach. Koło zapadnięte na pół metra skutecznie unieruchomiło pościg. Milicjant nie ryzykował zatarcia swojej maszyny piaskiem.
Całe szczęście, że były wakacje i nasz haniebny czyn nie został zgłoszony do szkoły. Zresztą właśnie ukończyliśmy ósmą klasę i już nie było szansy na krok do przodu na apelu. Ominęła nas też utwierdzane naszej pani Ludomiry, że przytyła, Ebonita, że to już po raz ostatni oraz Hiszpana, który w dzikiej niekiedy kreatywności widział nadzieję na nasz wkład do nauki w bliżej nieokreślonej przyszłości.