15. Wyprawa po bastrę (cukier z melasą).
Marzeniem każdego nastolatka było zdobycie bryły słodkiej, brązowej bastry z cukrowi w pobliskich Borowiczkach. Było to możliwe tylko podczas kampanii cukrowniczej, która rozpoczynała się we wrześniu, a kończyła zwykle z początkiem lutego. Wraz z kolegą Rysiem zadeklarowaliśmy pracę w ramach tak zwanych batalionów młodzieżowych, dla których celem było wychowanie przez pracę. Wszystko dla dobra socjalistycznej ojczyzny.
Po zgłoszeniu się pracy chcieliśmy dostać się do pomieszczeń produkcyjnych, by tam zdobyć brązową bryłę cukru. Każdy szalony pomysł szalony pomysł fascynował nas. Czym bardziej skomplikowana i trudna do wykonania akcja, tym większa frajda..
Podczas produkcji cukru z buraków cukrowych uzyskiwana jest melasa, płynna, gęsta masa przypominająca miód. Po pokrojeniu buraków i rozpuszczeniu cukru w wodzie (gorącą parą), roztwór jest podgrzewany w celu odparowania wody. Powstaje wówczas brązowy cukier, nazywany przez nas bastrą. Ta ostatnia w wyniku wirowania uwalnia z siebie melasę, a to co zostaje w wirówce, to właśnie cukier.
Do pracy przyszliśmy zaraz po zapadnięciu zmroku. 4 godziny fizycznego wysiłku miało zapoczątkować przemianę nastolatka w robotnika.. Miałem już pewne doświadczenie z pozyskiwaniem buraków (opowiadanie 5: Niewidzialna ręka i płody rolne) i teraz przydały mi się informacje przekazane niegdyś przez dziadka na temat produkcji cukru. Ale wiedza i zastosowanie jej w praktyce, to dwie różne rzeczy.
Ubrani byliśmy w drelichowe kombinezony, watowane, robotnicze kurtki i kamasze. Nie do rozróżnienia od pracujących w zakładzie robotników. Rozpoczęliśmy akcję. Tuż przed przekroczeniem drzwi prowadzących do pomieszczeń produkcyjnych natknęliśmy się na jednego z brygadzistów, który popatrzył na nas nieco zdziwionym wzrokiem i skierował do miejsca rozładunku buraków. Zautomatyzowany system przechylający przyczepy ciągnikowe zepsuł się i robotnicy ręcznie rozładowywali surowiec.
Rozładowanie przyczepy ciągnikowej – kilku ton buraków za pomocą szerokich wideł to nie lada wyzwanie. Jakimś cudem daliśmy radę, ale nie mieliśmy już siły, aby kontynuować skoku na bastrę. Leżąc na dnie przyczepy szczęśliwie opuściliśmy teren cukrowni. Pech jednakże nas nie opuszczał. Kiedy znaleźliśmy się na ulicy, stanęliśmy oko w oko z naszą panią Ludomirą. Los bywa czasem okrutny.
Ludomira nie rozpoznała nas – zmęczonych robotników o brudnych twarzach. Poprosiła o pomoc – zaniesienie dwóch ciężkich, pełnych zakupów toreb do autobusu. Nie wypadało odmówić. Wówczas usłyszeliśmy historię o uczniach z pobliskiej szkoły, czyli o nas samych.
Uczniowie Ludomiry wkrótce także będą tu pracować. Nie wróży im innej przyszłości. To lenie myślące tylko co by tu zbroić. Oczywiście bycie robotnikiem to żadna ujma, ale trzeba by mieć ambicje i dążyć do nich. Chłopcy z ostatnich klas to szydercy. Ich zachowanie jest naganne. Zaraz dodała, że my jesteśmy bardzo kulturalni. Ona rozumie, że my, to tylko sezonowi robotnicy, po czym zapytała, czym zajmujemy się na co dzień. Zbliżaliśmy się do latarni i wystąpiła obawa, że nas rozpozna. Wówczas otrzymaliśmy od losu niespodziewaną pomoc. Pozostawiając po sobie kłęby sino-niebieskiego dymu, zbliżała się do nas syrena 103, za kierownicą której siedział mąż naszej pani, Lucjan. Od dnia jego ucieczki minęło kilka miesięcy, a teraz nagle się pojawił. Zatrzymał się obok nas i wysiadł z pojazdu. Postawiliśmy torby na chodniku i korzystając z okazji schowaliśmy się za drzewem.
Ludomira podparła swoje dłonie na szerokich biodrach, przez co zrobiła się jeszcze większa niż była w rzeczywistości. Przesłaniała całą ulicę. Przyjęła postawę kobiety walczącej. Charakterystyczny zapach gazów powstałych przy obróbce cukru wypełniał powietrze, potęgując przy tym dramatyzm sytuacji. Lucjan stał oparty o drzwi samochodu czekając na reakcję kobiety. Wyglądał na sparaliżowanego. Pewnie teraz żałował, że się w ogóle zatrzymał, ale było już za późno.
Nauczycielka podeszła do mającego frasobliwą minę mężczyzny i bez słowa, jednym sprawnym ruchem wepchnęła go do samochodu. Sama zajęła miejsce pasażera i krzyknęła, żeby ruszał – w domu wyjaśnią sobie wszystko.
Przechylony na prawą stronę samochodzik, krztusząc się i pyrkając spalinami ruszył do przodu. N chodniku znaleźliśmy torby z zakupami, które wobec odnalezienia męża, stały się nieistotne. Zmęczeni pracą, ostatkiem sił zatargaliśmy zakupy do swoich domów.
Na drugi dzień rano, nasza pani Ludomira miał świetny humor. Była cała w skowronkach. Nie dość, że odzyskała Lucjana, to jeszcze ktoś przyniósł jej zakupy pod drzwi klasy. Usłyszeliśmy, że bywają na świecie jeszcze dobrzy ludzie i my, łobuzy powinniśmy z nich brać przykład.
Wracając po lekcjach ze szkoły spotkaliśmy Lucjana. Wyglądał na męczennika – zgarbiony, wzrok rozbiegany, twarz smutna, blada, włosy nieuczesane. Rysio stwierdził, że przypomina zeszłoroczny marynat… Ludomira ma w sobie doskonały system konserwujący. Aby się temu oprzeć, nie możemy utracić naszej osobowości. Widok Lucjana utwierdził nas w tym przekonaniu