17. Pochód pierwszomajowy, straż pożarna i kurs pierwszej pomocy
Klasa VII i VIII miały obowiązek przygotować się do pochodu na Święto Pracy. Wszyscy uważaliśmy, że jako wzorowi młodzi obywatele, także młodej demokracji ludowej, powinniśmy często świętować. Odliczając wagary, wycieczki szkolne i inne uroczystości, byliśmy bowiem bardzo pilnymi, a przy tym bardzo kreatywnymi osobistościami.
Próby zostały zakończone około 20 kwietnia i byliśmy już zwarci i gotowi, aby jako sportowcy przejść ulicami najbliższego nam miasta Płocka. Nie musieliśmy dźwigać flag, ani transparentów. Ustawienie na czele, spontanicznego (podobno) zgromadzenia, dawało szansę na szybsze zakończenie marszu i więcej wolnego czasu w mieście. Pierwotny projekt, został jednak zmodyfikowany. w dniu 21 kwietnia do szkoły zawitał pan Bronek, komendant lokalnej ochotniczej straży pożarnej z prośbą tak gorącą, że wypaliła ona na długie minuty wypieki na licach naszej pani Ludomiry. Pan Bronek, wysoki, lekko siwiejący szatyn o szczupłej i wysportowanej sylwetce miał kłopot, a Ludomira mogą mu pomóc. Choćby miała zesłać nas do piekła, po wiaderko smoły, nie potrafiłaby komendantowi ochotniczej straży pożarnej odmówić. Straż miała aktualnie braki kadrowe, wobec czego w pochodzie mogła wystąpić jedynie dęta orkiestra, a to za mało. Byłoby to ujmą dla naszego osiedla z przedmieścia miasta szczycącego się przemysłem petrochemicznym. Plan był prosty – dotyczył tylko chłopców. Dziewczyny musiały być w tym przypadku dyskryminowane, ale przyjęły to raczej obojętnie. Zresztą mieliśmy już połowę lat 70 XX wieku, wobec czego projekty równania kobiet i mężczyzn już nie były priorytetem rządzących. Skończył się czas kobiety-spawacza, kobiety-drwala kobiety-kombajnisty. Skończył się czas wytrząsania narządów wewnętrznych niewiast w dół miednicy, w wyniku ostrej jazdy na traktorze. Obecnie płeć słaba naszej klasy chodziła w modnych kieckach i po cichu paliła mentolowe Zefiry.
Pójdziemy na czele pochodu jako sportowcy, po czym samochód strażacki zawiezie nas na tył zgromadzenia, gdzie ubrani w czarne mundury i srebrzyste hełmy pokażemy dumę cukrowni – Ochotniczą Straż Pożarną, a właściwie Młodzieżową Brygadę OSP. Wobec nieco karkołomnej propozycji i powiększających się wypieków na licach naszej pani, chętnie się zgodziliśmy. Maszerowanie czwórkami w szyku to wcale nie taka łatwa sprawa. Strażacy podzieleni byli na dwie grupy: na początku szła orkiestra, za nimi strażacy bojowi (tak się nazwaliśmy). W orkiestrze, na ogromnym bębnie grał mój dziadek Franio. Kidy zobaczyłem go, jak dźwiga ogromny instrument i do taktu wali pałką w drgającą membranę, zrozumiałem, że odreagowuje w sten sposób spotkania 3-ciego stopnia z babcią, która była bardzo pedantyczna i wymagająca. Dziadek miał do wyboru ukrycie się w obórce, gdzie zaprzyjaźniony ze świnkami i krową rąbał drewno na cienkie patyczki (żeby mu dłużej zeszło), albo próby w orkiestrę. To drugie było znacznie ciekawsze.
Po kilku dniach opanowaliśmy sztukę marszu i polubiliśmy orkiestrę. Przygotowani do misji, czekaliśmy na robotnicze święto.
Marsz rozpoczął się równo o 8 rano. Czoło pochodu stanowili przodownicy pracy, wśród których znajdował się mój wujek Mietek. Miał on 150% normy, w przewozach kolejką wąskotorową między cukrowniami. Tajemnica jego wydajności była prosta – pracował na akord, czyli im więcej przewiózł buraków, kamieni wapiennych, węgla, czy cukru, tym więcej zarabiał. Maszynista to jak kapitan statku – nikt mu się (w parowozie) nie sprzeciwi. Rachunek był prosty – kocioł lokomotywy parowej ma ustawiony zawór bezpieczeństwa na określane ciśnienie. Należy to zwiększyć o 50% (kotły są sprawdzane pod ciśnieniem 5 x większym niż robocze, więc teoretycznie niebezpieczeństwa nie ma) i zamiast 12 podpiąć 20 wagonów. Dzięki tej sprytnej metodzie wujek zawsze był przy forsie, a przy okazji, udekorowany orderem przodownika pracy, rozpoczynał pochód. Wśród wyróżnionych zobaczyłem także szkolnego dentystę – wolałem się nie zastanawiać jak on wyrobił 150% normy… obok niego szła bufetowa z naszej knajpy – tej pewnie było nieco łatwiej.
Za przodownikami szli sportowcy, czyli my i chłopacy z innych szkół. Odbijając piłki od asfaltu pomachaliśmy stojącym na trybunie przedstawicielom partii. Kilkaset metrów za trybuną była meta. Przodownicy skierowali się do restauracji o ładnej nazwie „Kolorowa”, a my, zamiast na lody bambino, do strażackiego samochodu. Lody w ówczesnych czasach były przetrzymywane w termicznych pojemnikach i chłodzone suchym lodem. Nagłe ugryzienie skostniałej masy o temperaturze minus 78,5 stopnia Celsjusza mogło skończyć się pęknięciem szkliwa i psuciem się zęba. Dentysta z wolnoobrotowym wiertłem i brakiem jakiegokolwiek znieczulenia, to był po prostu koszmar. Może w ten sposób, dając z siebie wszystko, ów doktor (nazywany przez nas dentysta-sadysta) dociągnął do 150% normy? W związku ze stomatologicznym zagrożeniem, lepiej było poczekać, aż suchy lód nieco utraci ze swoich mrożących właściwości? Jak powtarza na często Hiszpan, w każdej sytuacji należy znaleźć coś dobrego. Kiedyś, na lekcji chemii, ustawił aparaturę do produkcji chloru, ale nie odkręcił jednego ze szklanych kraników i zestaw eksplodował. W zaistniałej sytuacji znalazł dwa dobre elementy – dyrekcja zakupi nowe, nowocześniejsze szkło, a uczniowie będą wybuch pamiętać do końca życia. Nie wiem, jaki „dobry” element znalazł po powrocie do domu – całe ubranie miał w wypalonych kwasem dziurach.
Wracajmy do pochodu. Po kilkunastu minutach, formując , maszerowaliśmy za dęta orkiestrą. Za nami powoli jechał wóz bojowy straży pożarnej, błyskając co jakiś czas niebieskimi światłami.
Sekretarz PZPR machał do nas rozpostartą dłonią. Zastanawiałem się, czy ktoś mu podtrzymuje rękę, czy może to sztuczna kończyna, specjalnie skonstruowana na tego typu manifestacje. Jakby nie było kilka godzin przyjaznego gestu to nie łatwa sprawa. Przyszedł mi do głowy racjonalizatorski pomysł. Nie wprowadziłem go w życie, bo groziło to (tak przynajmniej myślałem) wcieleniem do partii mnie, czyli przodownika pracy. Aktywiści zaś, co sobota mieli czyn partyjny, co kolidowało z moimi planami chodzenia nad Wisłę, bądź do lasu. Ponadto, musiałbym tak stać na trybunie (pewnie, jako racjonalizator, w szeregach partii szybko bym awansował) i machać, nie ważne własną, czy sztuczną ręką przez pół dnia… Nie, to nie dla mnie.
Przechodziliśmy obok nauczycieli naszej szkoły, kiedy orkiestra zaczęła grać jakiegoś marsza. Dziadek ochoczo walił w bęben, odstresowujące się w ten sposób, zaś pozostali muzycy dęli w trąbki, klarnety, puzony i ogromne tuby, ile sił w płucach. Dyrygujący orkiestrą pan Bronek zgrabnie wymachiwał buławą. Na licach pani Ludomiry pojawiły się szybko rosnące rumieńce. Nasza nauczycielka westchnęła głęboko i osunęła się na chodnik. Oficjalne, ze względu na duszne powietrze i bardzo ciepły dzień. Czyli od gorąca, ale nikt nie zauważył, że od gorąca wewnętrznego, a nie pierwszomajowego. Tak, czy inaczej Ebonit z Hiszpanem starali się ją podnieść, ale bez większego efektu. Prace ręczne są zmechanizowane, zaś w fizyce i chemii do doświadczeń służą naczynia z cienkiego szkła. Żaden z nauczycieli nie należał do partii, tak, że nie miał wyrobionych czynami partyjnymi mięśni. Dwaj mężczyźni – twory nowoczesnej, socjalistycznej demokracji nie dali rady dobrze odżywionemu (inaczej ujmując żyjącemu w dobrobycie), ciału Ludomiry. Dziadek wydał komendę, aby pierwsza czwórka z naszej brygady włączyła się do akcji. Wojtek, Jacek, Bolek i ja opuściliśmy szeregi pochodu. Sam nie wiem, skąd znalazły się nosze. Załapaliśmy za ręce i nogi kobiety i położyliśmy bezwładne ciało na noszach. Teraz trzeba było dojść, do stojącej sto metrów dalej karetki. Żaden czyn społeczny, a tym bardziej partyjny nie wymaga aż takiego wysiłku jak dźwiganie Ludomiry. Na dodatek nasza pacjentka nie utrzymywała w jednym miejscu środka ciężkości, co spowodowane było ciągłym przemieszczaniem się potężnych piersi, to na prawo, to na lewo. Utrzymanie równowagi stało się trudne. Uff jak gorąco, puf jak gorąco. Czuliśmy się jak rozpalona lokomotywa wujka Mietka, do której oszalały pomocnik bezustannie sypie węgiel. Nasze młode, wysportowane ciała, podobnie jak kocioł w lokomotywie miały niespożytą moc – do granicy bezpieczeństwa było daleko. Pomyślałem, że Ludomira powinna zapisać się do partii – mogłaby służyć jako wyposażenie sobotniego czynu partyjnego. Każdy z członków przeniósłby ją 20-30 metrów i do domu – ilość kalorii taka sama jak przy grabieniu trawnika przez 4 godziny.
Dysząc straszliwie, cali spoceni, dotarliśmy do karetki. Interwencja lekarza była skuteczna i nasza pani przyjęła pozycję siedzącą. Z pobliskiej trybuny zszedł do niej jeden z notabli, pytając o zdrowie. Przyszedł także pan Bronek. Sekretarzowi powiedziałem, że Ludomira chce do partii, bo tam się na pewno przyda. Ona zaś na widok komendanta OHP i dyrygenta w jednej osobie ponownie oblała się rumieńcem. Pokiwała przy tym głową, co przyjęto pewnie jako zgodę na kandydata do PZPR. Ponadto, żywa czerwień na twarzy kobiety, wyraźnie wskazywała, że całym sercem jest ona za najlepszym ustrojem – socjalizmem – mogłaby nie tylko być pomocą w czynach partyjnych, ale nawet zastępować czerwoną flagę. Kiedy powiedziałem to sekretarzowi, ten z poklepał mnie po ramieniu.