20. Wojna z Zającem
Zając, czyli Andrzej Zajączek mieszkał w pałacu – tak nazywany był duży, piętrowy budynek usytułowany po środku parku – dawne lokum właścicieli pobliskiej cukrowni. Po znacjonalizowaniu fabryk, w owym pałacu mieszkał dyrektor oraz dwóch inżynierów produkcyjnych.
Zając był naszym zaciekłym wrogiem. Reprezentował sfery wyższe, a my raczej robotnicze. To pewnie był powód, dla którego nie mogliśmy się dogadać. Jako burżuj miał swoją przyboczną armię której wierność zapewniały mu kupowane w pewexie gumy balonowe typu Donald. Każda guma miała wydrukowaną na cienkiej folii historyjkę, które zbierali przyboczni Andrzeja. Już na początku lat 70 XX wieku wiedział jak zmanipulować młodych ludzi i stworzyć z nich swoją bandę. Pewnie w obecnych czasach stałby się nowobogackim kapitalistą, tylko musiałby gumy balonowe zamienić na coś innego. A już na pewno nadałby się do polityki.
My tworzyliśmy grupę przeciwstawną, z bloków, czyli dzielnicy robotniczej. Pewnego dnia zwołaliśmy naradę, na której zdecydowaliśmy się wypowiedzieć Zającowi wojnę. Większość chłopaków chciała ruszyć do boju natychmiast. Byli pełni emocji, niby rewolucjoniści, którym chwilowa ekscytacja przesłania alogiczne myślenie. Złapać za jakkolwiek broń i ruszyć na wroga. Gdyby tak się stało, czekałaby nas sromotna klęska. Dlatego wybraliśmy szefa, który miał dyrektywnie zarządzać naszą bandą. Szefem był Miro, nico od nas starszy chłopak, który mieszkał co prawda w domku, poza naszym osiedlem, ale miał wśród mieszkańców bloków dwóch siostrzeńców i często do nas przychodził. Najważniejsze było to, że mu ufaliśmy.
Miro zarządził ćwiczenia i uzbrojenie naszej grupy w broń miotającą.
Pistolety zbudowane były z długiej listwy na której końcu zamocowana była guma modelarska. Na jej przeciwstawnych końcach znajdowała się skórka w która wkładany był pocisk. Po naciągnięciu guma blokowana była zamkiem sporządzonym z urządzenia otwierającego butelkę z oranżadą. Wystarczyło zwolnić zamek i umieszczony w skórce kamień mknął z ogromna prędkością w stronę celu. Część z nas miała także zebrane na wojskowej strzelnicy mosiężne czubki pocisków – amunicję specjalnego przeznaczenia. Chełmy stanowiły garnki w wyciętą piłką do metalu szczeliną. Tak uzbrojeni przyjęliśmy pozycję na pobliskich, piaszczystych wydmach.
Banda Zająca stawiła się na polu bitwy w oznaczonym czasie. Spodziewaliśmy się, że będą uzbrojeni w metalowe pręty, tarcze i kije. Oni mieli jednakże takie same jak my pistolety. Pomyślałem, że ktoś nas zdradził, i wynik bitwy jest niepewny. A może Mirowi chodzi o to, aby walka nie była rozstrzygnięta – wówczas będą negocjacje dzięki którym może ugrać więcej niż w przypadku zwycięstwa i ofiar po stronie wroga.
Dwie grupy młodszych nastolatków leżały naprzeciwko siebie w odległości kilkudziesięciu metrów i strzelały z kamieni, a od czasu do casu także z mosiężnych czubków pocisków. Kiedy pocisk trafiał w garnek, wówczas słychać było metaliczny dźwięk, odpadała warstwa emalii, zaś trafiony na kilka minut przestawał słyszeć. Kiedyś zabraknie amunicji i co wtedy? Będzie walka wręcz? Nie doczekaliśmy jednak tej chwili. Naszą bitwę przerwał jazgot motocykla WFM, który unosząc za sobą tuman kurzu wjechał między walczące strony. Automatycznie przerwaliśmy ogień. Kiedy szary pył opadł, zobaczyliśmy męża Ludomiry, Lucjana, który zatrzymał motocykl, postawił maszynę na nóżkach i pomógł zsiąść z tylnego siedzenia dobrze nam znanej szkolnej sekretarce, pani Jadzi. Siedzieliśmy jak mysz pod miotłą. Nie zauważyli nas.
Pani Jadzia rozłożyła koc w dużą kratę i postawiła na nim kosz pełen wiktuałów. Po kolei wyjmowała talerze, sztućce, szklanki, kiełbasę, bułki kajzerki, szarlotkę, kilka kiści czarnych winogron, które obrastały część naszej szkoły. W końcu sięgnęła po butelkę wina „Patykiem pisane”.
Lucjan usiadł na kocu z robił głęboki wdech. Nie patrzyła się na wiktuały, ani na wino (pewnie dlatego, że będzie wracał jako kierowca motocykla), tylko na bluzkę szkolnej sekretarki. Ona także zrobiła głęboki wdech. Guziki opiętej bluzki musiały mieć śmierć w oczach – wyglądało na to, ze po kolei poodpadają. Lucjan zbliżył się do pani Jadzi, po czym jego rozpostarta dłoń zaczęła zbliżać się do napiętych do ostateczności guzików. Pewnie chciał je lepiej zapiać. Nie zdążył jednak.
Zając wydał komendę. Jeden celny, wprost snajperski strzał rozwalił butelkę z alpagą. Zapach siarki, którym ten popularny w różnych kręgach napój ył konserwowany rozniósł się po okolicy. My nie chcieliśmy być gorsi. Na celowniku znalazł się koszyk po wiktuałach. Po oddanej salwie zerwaliśmy się na równe nogi i salwowaliśmy się ucieczką. Grupa Zająca zrobiła to samo. Znaleźliśmy się na szczycie wzgórza, skąd zaczęliśmy obserwację jakże ciekawej sytuacji. Na horyzoncie pojawiła się bowiem nasza pani Ludomira. Pani Jadzia, gdy tylko zorientowała się w sytuacji, rozpoczęła bieg w stronę pobliskiego stawu. Jej duży biust, zsynchronizowany z drobnymi krokami rytmicznie unosił się i opadał. Pewnie pomagał w zachowaniu równowagi, niczym obciążnikowy regulator obrotów w parowej maszynie.
Lucjan skierował się ku WFM-ce, ale nie dotarł do pojazdu. Nasza pani chwyciła swojego męża za koszulę i rzuciła na piasek. Okrakiem usiadła na swojej ofierze i rozpoczęła wymierzanie kary. Kiedy się w końcu uspokoiła, uruchomiła silnik motocykla i impetem ruszyła w pogoń za sekretarką. Czerwony jednoślad, pozostawiając za sobą chmurę niebieskawego dymu, chwiejąc się na prawo i lewo nabierał coraz to większej prędkości. Nie było wątpliwości, ze Ludomira chce przejechać coraz wolniej biegnącą panią Jadzię. Wówczas wydarzyło się coś, czego nikt się nie spodziewał.
Zając był dobrym strategiem. W szuwarach pobliskiego stawu ukrył dwóch swoich żołnierzy. Na wszelki wypadek, gdyby musieli osłaniać odwrót. Ci, zorientowawszy się w sytuacji, wyskoczyli na ścieżkę i pociągnęli za sobą szkolna sekretarkę. Po chwili całą trójka znalazła się w tataraku.
Ludomira wydała z siebie dziwnie brzmiący okrzyk (pewnie bojowy), który zagłuszył odgłos pracującego na wysokich obrotach silnika i dodając gaz do dechy pomknęła w stronę naszego miasteczka.
To był dzień w którym nasz oddział pogodził się z formacją Zająca. Każdy dostał do dwie gumy balonowe. W tym dniu złożyliśmy broń, którą. Zając zamknął w schowku pod schodami.
Pani Jadzia poprosiła Mira, aby ten odprowadził ją do domu. Złożyliśmy przysięgę, że to co widzieliśmy pozostanie tajemnicą.
Wkrótce przed zachodem słońca ujrzeliśmy Syrenę 103, za kierownicą której siedział Lucjan. Twarz miał jakąś strapioną. Lewe oko podbite – pewnie potknął się o koszyk i przewrócił na resztki butelki po alpadze. Dobrze, że się nie pokaleczył.
Następnego dnia rano zostaliśmy wezwani do pani dyrektor. Jak jeden mąż zeznaliśmy, że całe poprzednie popołudnie graliśmy w piłkę. Nikt z nas poza boiskiem nigdzie nie był. Dyrektorka uśmiechnęła się i pokręciła głową. Kiedy powiedziała „co z was wyrośnie”, Jacek wyjaśnił, że na pewno nie będzie to pan Lucjan – ten bowiem nawet na prostej konspiracji się nie