10. Praca w gospodarstwie, sianokosy i zsiadłe mleko
O siódmej rano, wraz z Wiesiem zgłosiliśmy się do pracy w gospodarstwie. Pan Kazik nazwany przeze mnie chłopem, tak naprawdę był postępowym rolnikiem. Bardzo inteligentnym facetem. Szkoda, że nie był nauczycielem. W szkole można by wprowadzić przedmiot o nazwie ŻYCIE i nasz gospodarz z pewnością stałby się ulubieńcem uczniów.
Poszliśmy na łąkę grabić siano. Ścięta trawa wyschła po stronie zwróconej ku słońcu i trzeba ją było przerzucić na drugą stronę. Drewniane grabie nie były ciężkie, ale wykonywanie wciąż tych samych czynności przez kilka godzin okazało się dość męczące. W południe przyszedł czas na odpoczynek i posiłek, nazywany na wsi podobiadkiem. Ciasto drożdżowe ze świeżym masłem, bądź ze śliwkowymi powidłami i zbożowa kawa. Nigdy chyba nie jadłem czegoś lepszego. Najedzeni i wypoczęci (takie było zdanie naszego gospodarza) skończyliśmy pracę w polu. Kolejne czynności czekały na nas w obejściu. Tu zaczęła się nasza przygoda związana ze zwierzętami. Ja miałem już doświadczenie pociągowym koniem i z krową, ale Wiesio nie miał żadnego. Kiedy zza stodoły wynurzyło się stadko syczący gęsi, przerażenie w oczach mojego kolegi było już bardzo widoczne. Zamiast stać w miejscu, zaczął uciekać, a gęsi za nim. Do pościgu dołączył się kogut z nastroszonymi piórami. Wiesio biegał w kółko, a ptaki za nim. Gdyby skróciły sobie drogę, dopadły by uciekiniera, ale one zdaje się traktowały ów pościg jako trening. W końcu, mój zdyszany kolega otworzył jedne z drewnianych drzwi z zniknął mi z oczu. Nie trwało to długo. Na podwórzu ponownie ukazał się Wiesio, tym razem ścigany przez barana. Zwierzę było młode i nie miało jeszcze rogów, ale za to miało bojową postawę. Było szybsze od nastolatka, który co kilka sekund otrzymywał uderzenie baranią głową w tyłek. Muszę przyznać, że zachowywał się godnie, bowiem całą akcja odbywała się w milczeniu. Pomyślałem, że chłopak jednak ma szczęście, że nie wdarł się na terytorium buhaja.
Pędząc jak torpeda, Wiesio dotarł do drewnianego płotu. Próba przeciśnięcia się między sztachetami skończyła się niefortunnie. Prawie całe ciało nastolatka znalazło się po drugiej stronie ogrodzenia, niestety poluzowane sztachety zmieniły swoje położenie tak, że pośladki nie zdołały przejść. Tkwiły uwięzione skrzyżowanymi sztachetami, niczym tarcza. Baran zatrzymał się na chwilę, cofnął się kilka kroków i zaatakował. Impet uderzenia w napięte spodnie s teksasu był tak wielki, że Wiesio znalazł się w małym, oddalonym o kilka metrów od płotu stawie. Zwierzę uznało, że pojedynek skończony i wycofało się swojej zagrody.
Doszedłem wówczas do wniosku, że twórcy kreskówek musieli mieć podobne doświadczenia do tego, co przeżył mój kolega. Pech jednakże nie skończył się bowiem ów mały wodny akwen, to własność gęsi, które bezzwłocznie podążyły bronić swojego terytorium. Wiesio wyskoczył w płytkiej wody, jakby został nagle wystrzelony z katapulty i zaczął uciekać w kierunku osady w której mieszkaliśmy. Potknął się i runął w pokrzywy. Będąc w krótkich spodenkach zyskał kilkadziesiąt bąbli. Podobno kwas mrówkowy zawarty w parzydełkach pokrzyw dobrze działa na reumatyzm, ale dla mojego kolegi było to zdaje się marnym pocieszeniem. W ten sposób okazało się, że Wiesio jest wiejskim pechowcem numer jeden.
Zostałem zaproszony na obiad. Dania były wyśmienite. Zsiadłe mleko, ziemniaki ze skwarkami, sadzone jajka i fasolka szparagowa polana tartą bułką, zasmażoną w maśle. Delicje. Trochę pośmieliśmy się z Wiesia, ale nie złośliwie. Pan Kazik pochwalił moją wprawę i odwagę. Poczułem się dumny. Zostawałem doceniony. Oj, szkoda, że nie jest on nauczycielem.
Po południu, syn sąsiedniego gospodarza zastąpił mi towarzystwo Wiesia. Krzychu był w moim wieku. Chodził do lokalnej, małej szkoły. Pamiętałem go z gminnych zawodów. Nie spodziewałem się jednak, że wystawi mnie on na próbę. Fakt, że zrobił to przypadkiem, nie pomógł mi zbytnio. Sprawa dotyczyła wypicia surowego jajka. Na szczycie skorupki i na jej spodzie trzeba zrobić małe dziurki, po czym siłą ssącą wyciągnąć zawartość jaja. Najgorszy był moment w którym uwolnione z błonki żółtko zaczyna wpływać na język. Dałem jednak radę. Ostatecznie danie było pożywne…
Za swój wysiłek zostałem nagrodzony mendlem jaj (mendel to 15, gdyby ktoś nie wiedział) i koszyczkiem truskawek. Pomyślałem, że wakacje rozpoczynają się całkiem fajnie. Nowe wyzwanie, nowi znajomi i nowe przeżycia.
Po drodze do domu spotkałem panią Ludomirę co nieco zepsuło mi humor. Moja wspaniałą wychowawczyni nie omieszkała zwrócić mi uwagę na mój strój, brudną podkoszulkę i spodnie, na niewyczyszczone buty i włosy jak stóg siana. W zamian powiedziałem jej komplement. Stwierdziłem, że wakacje jej chyba służą, bo minęło zaledwie kilka dni, a ona już zdążyła sporo przytyć. Dobrobyt w zawodzie nauczyciela, to ważna rzecz. Spojrzała na mnie wzrokiem, który może zabić. Chciała już coś powiedzieć, ale kiedy zrobiłem dwie dziurki w jednym z jajek i zacząłem głośno wysysać jego zawartość, zaniemówiła. Otwierała i zamykała bezgłośnie swoje nadęte usta. Po posiłku głośno mlasnąłem i zaproponowałem jej do wypicia jajko. Zrobiła wdech tak głęboki, że mogłaby połknąć przy tym cały mój zapas płodów rolnych, łącznie z koszykami. Jej ogromne piersi napięły stanik do granic możliwości. Można się było przestraszyć. Jąkając się wydukała, że jeszcze się ze mną policzy. Z mojej strony sprawę pozostawiłem otwartą. W czasie wakacji, dużo się jeszcze może zdarzyć.