13., Powódź, łódka i wspomnienie Urbana
Powódź nad Wisłą to zawsze czas grozy i obaw. Ziemne wały nie wytrzymują naporu wody i zalewają okolicę, podtapiając domy położone w okolicy dzikiej rzeki. Kiedy występuje wczesną wiosną, podczas roztopów, jej groza jest jeszcze większa. Lodowe kry tworzą złowrogie góry złożone z białych, spiętrzonych tafli.
Powódź, którą dobrze pamiętam była na początku września, w okresie ulewnych, wczesnojesiennych deszczy. Woda podniosła się do połowy wałów ochronnych, po czym opadła do bezpiecznego poziomu. Przycumowane do przystani łódki, porwane falą powodziową znajdowano wiele kilometrów od naszej miejscowości. Mój kolega Marek, znalazł jedną z takich łódek i zaprosił mnie na mały rejs. Na rufie tej drewnianej, pływającej konstrukcji wypalone było imię i nazwisko: Jan Urban, zapewne dane właściciela. Znaliśmy pana Jana Urbana, który dawniej mieszkał on na Kępie Ośnickiej. Na 400 hektarowej, jednej z największych wiślanych wysp znajdowały się gospodarstwa rolne i rybackie. Właściciel łódki został ostatecznie wysiedlony zaledwie kilka lat temu, co związane było z podniesieniem poziomu wody po wybudowaniu tamy we Włocławku.
Niezbyt lubiłem historię, ale opowieści pana Jana wszyscy uwielbiali. Znał on dobrze historię wyspy na której się urodził i mieszkał przez kilkadziesiąt lat. Zasiedlona w drugiej połowie XV wieku była ona miejscem wielu ciekawych wydarzeń. W roku 1809 jedno ze starć bitwy pod Tokarami, pomiędzy żołnierzami Księstwa Warszawskiego, a wojskami austriackimi, odbyło się na Kępie Ośnickiej. Mimo, ż e austriaccy mieli dwie armaty i więcej żołnierzy, wojska polskie nie pozwoliły się wyprzeć. 25 Polaków ukryło się na statku handlowym. Dryfując, dopłynęli oni do wyspy i zaatakowali wroga znienacka. Austriacy uciekali barkami, które przeciążone zatonęły w mętnej wodzie Wisły. Nikt mi nie powie, że nie znamy historii, której lubimy słuchać z ust ciekawych ludzi…
Zdecydowaliśmy się dopłynąć do wyspy. Wiosłowanie drewnianymi, opartymi na dulkach wiosłami, nie należy do czynności łatwych. Wioślarz odwrócony jest tyłem do kierunku w którym płynie łódka i pióra wioseł musi zanurzać równomiernie, tak, aby nie zboczyć z kursu. Daliśmy radę i po około godzinie byliśmy na Kępie.
Na progu opuszczonego domu siedział pan Jan i palił fajkę. Kiedy nas zobaczył rozpogodził się. Pięćdziesięcioparoletni mężczyzna był sentymentalny i co jakiś czas wracał do miejsca, które kochał. Niezależnie od pory roku i stanu wody. Tym razem fala powodziowa porwała mu łódkę. Na pytanie, co by zrobił, gdybyśmy nie przypłynęły, tylko wzruszył ramionami. Zostałby na wyspie W starej chałupie ma nieco zapasów. Prędzej, czy później zostałby znaleziony.
Opowiedział nam historię sprzed lat. Wraz się swoim sąsiadem Feliksem Krasą wybrał się do miasta, aby kupić radio. Najbardziej spodobało mu się nowoczesny jak na tamte czasy odbiornik w zielonym okiem – fosforyzującą lampą, wbudowaną w przednią ścianę urządzenia. Było dość drogie, ale pokusa była silniejsza. Po zakupie poszli do knajpy u Zalewskiej i nieco wypili (rzecz jasna nie oranżady). Dotarli do Wisły po zmroku. Nie dość, że było ciemno, to widoczność dodatkowo ograniczała gęsta mgła. Kiedy pan Jan dotarł do Kępy, jego kompana w łódce nie było. Jak nam oznajmił, wysiadł po drodze, pewnie po piwo. Historia skończyła się dobrze. Feliks wypadł z łódki, ale szczęśliwie dopłynął do brzegu.
Kiedy dobiliśmy do prawego brzegu królowej polskich rzek, czekała na nas delegacja. Nie było jednakże powitalnych okrzyków, radości, nie mówiąc już o orkiestrze. Pani dyrektor, Ebonit, Hiszpan oraz nasza pani Ludomira, wszyscy oni mieli ponure miny. Podobno wezwali też milicję, która była w drodze.
Zapytałem szanownego ciała nauczycielskiego, czy jesteśmy bohaterami, bowiem uratowaliśmy pana Jana, czy też, jak zwykle zresztą, młodzieńcami, którzy właśnie zeszli na złą drogę? Zdania były podzielone. Ebonit twierdził, że jesteśmy „be” – powiedział „łobuzy”, pani dyrektor uśmiechała się pod nosem i nic nie mówiła. Hiszpan stwierdził, że jeśli porównać nas do naczyń połączonych, to poziom łobuzerstwa wyrównał się z czynem szlachetnym. Aby zapobiec wypowiedzi naszej pani Ludomiry, poradziłem jej, aby odsunęła się od brzegu, bo zdaje się znowu przytyła i nie daj Boże trawiasta skarpa jej nie utrzyma. Zrobiła się purpurowa na twarzy i jak się zresztą spodziewałem, zaniemówiła. Szepnąłem Hiszpanowi, że w sumie nie miała się czym przejmować, bowiem gdyby nawet wpadła do Wisły, to tłuszcz, jako materiał lżejszy od wody nie pozwoliłby jej zatonąć. Pedagog pokiwał z uznaniem głową – jego nauki z fizyki nie poszły w las. Może jednak ze mnie jeszcze kiedyś będą ludzie?
Ludomira doszła do siebie mniej więcej po minucie. Patrząc na mnie wzrokiem bazyliszka wycedziła przez zaciśnięte zęby, „co ja sobie myślę?”. Spokojnie wyjaśniłem, że moje myślenie kształtuje szkoła, która mnie uczy i wychowuje dla dobra naszej socjalistycznej ojczyzny. Chyba trochę przesadziłem, bo znowu zrobiła się purpurowa. Pani dyrektor i Hiszpan odwrócili się parskając śmiechem, Ebonit zaś stał jak słup soli, nie wiedząc co ma zrobić.
Pan Jan, niezorientowany w polityce naszej szkoły, zaprosił nas do cukierni na ciastka, co sprawiło, że Ludomira nie zdołała się odezwać (choć próbowała) i zrobiła się jeszcze większa – widocznie zatrzymała powietrze wewnątrz swojego ogromnego ciała. Hiszpan powinien ją pochwalić – w ten sposób zwiększyła swoją wyporność – ale nauczyciel fizyki odszedł od nas nie mogąc opanować śmiechu. Udawał, że dopadł go kaszel. Może bał się że Ludomira jego też opacznie zrozumie? Tego już nigdy się nie dowiem.
W oddali usłyszeliśmy charakterystyczny, bzyczący dźwięk motoroweru marki Komar – to nasz dzielnicowy, Kaźmirek podążał z milicyjną misją ratowania zaginionych chłopców.